Jeśli jest jakieś iunctim, łączące działania obecnej głowy państwa w logiczną całość, to jest nim chęć zapewnienia sobie komfortu psychicznego. Andrzej Duda wymyka się analizom politologicznym, bowiem nie sposób znaleźć jakiejś jednej linii łączącej pełną podległość Jarosławowi Kaczyńskiemu z zawetowaniem dwa lata temu ustaw sądowych, budowaniem tzw. Trójmorza czy pomysłami referendum konstytucyjnego oraz wycofywaniem się z nich rakiem. Ta prezydentura służy przede wszystkim samemu zainteresowanemu – w budowaniu pozytywnego obrazu samego siebie. Na własny i publiczny użytek.
Brak zaplecza
Andrzej Duda przez cztery lata nie zbudował swojego środowiska politycznego, nie narzucił agendy politycznej, nie wpłynął znacząco na losy kraju. Był posłusznym narzędziem w rękach prezesa PiS, od czasu do czasu jedynie wyrażającym swoje potrzeby uznania i po ich otrzymaniu wycofującym się w zacisze swojego pałacu. Tylko po to, by wychynąć i wygłosić płomienne przemówienie – ku wzruszeniu swojemu i zebranych. W tych wystąpieniach prezydent sam siebie określał jako „niezłomnego", operował na wysokim „C", doprowadzał siebie i – czasami – zebranych do silnych emocji.
Ale za tym wszystkim nie stała żadna agenda polityczna, żaden plan. Andrzej Duda był prezydentem prawie niewidocznym, podobnie jak jego poprzednik. Może taki jest już los głów państw, które sprawują swoje obowiązki w czasach rządów swych macierzystych partii? Ale przecież Aleksander Kwaśniewski potrafił iść na noże z gabinetem Leszka Millera, potrafił wyrąbywać sobie własne miejsce w polityce. Podobnie jak Lech Wałęsa – choć on prawie cały czas pracował w opozycji do kolejnych sejmowych większości.
Jak Lech Kaczyński?
O ile Bronisław Komorowski i Andrzej Duda są przeciwieństwem Wałęsy i Kwaśniewskiego, zaprzeczeniem ich samodzielności politycznej i woli walki, o tyle Lech Kaczyński łączył w sobie cechy i jednych, i drugich. W okresie współpracy z obozem PiS w latach 2005–2007 był tylko dodatkiem do tego, co ustalano w salonach rządowych, ale gdy musiał kohabitować po 2007 roku z gabinetem Donalda Tuska, wówczas był polityczną forpocztą opozycji i przejmował na siebie rolę „zastępczego lidera", co zmuszało go do politycznej aktywności.
Posłuszne podpisy
Obecny prezydent przespał cztery lata swej pierwszej kadencji – praktycznie w żaden sposób nie wpłynął na rzeczywistość, w jakiej żyją Polacy. Posłusznie podpisywał, z małymi wyjątkami, nadsyłane z Wiejskiej ustawy i dbał jedynie o pozory swego majestatu, zadowalając się wciąż rosnącymi słupkami popularności i sympatii. Jakby to właśnie wystarczało mu zupełnie i gwarantowało dobrostan psychiczny. Pierwsza osoba w państwie sprawowała swój urząd tak, jakby jej nie było – oto paradoks tych czterech lat.