Właściwa analiza osobistych i politycznych interesów liderów partii opozycyjnych jest konieczna do zrozumienia niekończących się targów w opozycji i ostatecznego ukształtowania się bloków, w ramach których „antypis" pójdzie do wyborów. Można się na owe interesy zżymać, można na nie sarkać i się oburzać, ale przede wszystkim należy je trafnie odczytać.
Zacznijmy od Grzegorza Schetyny. W styczniu 2020 roku będzie musiał poddać się ocenie jako przewodniczący PO, bowiem wtedy właśnie mijać będzie jego pierwsza kadencja na tej funkcji. To właśnie ma w tyle głowy Schetyna – jeśli będzie poddawał się pod osąd partyjnych kolegów jako przegrany, jako „loser", który przegrał z PiS i nie wyciągnął partii z tarapatów, to na pewno nie utrzyma się na stanowisku. Natomiast jeśliby pokonał PiS albo – przynajmniej – byłby niekwestionowanym liderem opozycji, to wówczas jego sytuacja byłaby diametralnie odmienna.
Co ukrył Schetyna
Zauważmy bowiem coś, co Schetyna skrzętnie ukrył, tworząc Koalicję Europejską na wybory do PE – że przez trzy i pół roku swoich rządów w PO nie zdołał wyciągnąć jej z dołka, który zanotowała pod poprzednim przywództwem. W 2015 roku PO, z Ewą Kopacz jako przewodniczącą, otrzymała w wyborach do Sejmu 24 proc., czyli tyle, jeśli nie więcej, ile dziś dostałaby pod przewodem Schetyny. Nie jest to zatem dla tego ostatniego powód do chwały, że po czterech latach w opozycji największa jej partia ma mniej więcej takie samo poparcie jak w dniu, w którym oddawała władzę PiS.
Jak napisałem, Schetyna sprytnie ukrył ten fakt, tworząc KE, a obecnie chce powtórzyć ten sam manewr, kontynuując współpracę w ramach Koalicji Obywatelskiej z PSL i SLD. Nawet jeśli taka koalicja przegra i będzie musiała pozostawać w opozycji przez następne cztery lata, to jednak różnica do zwycięskiego PiS będzie kilkuprocentowa, a nie kilkunastoprocentowa, jak byłoby w przypadku samodzielnego startu PO. Dlatego między innymi tak bardzo chce zachowania formuły jak najszerszej koalicji „antypisu", na której czele stałby właśnie on.
Podobnie kalkuluje Włodzimierz Czarzasty. On także zostawał szefem swojej partii w styczniu 2016 roku, kiedy po raz pierwszy od 1991 roku wypadła ona z parlamentu. Gdyby za pół roku udało mu się na powrót wprowadzić SLD do Sejmu, byłby to pierwszy taki przypadek od 30 lat i Czarzasty przeszedłby do historii jako wskrzesiciel lewicy w ogóle i Sojuszu konkretnie. Dlatego tak bardzo opowiada się on za pozostaniem SLD w KO. Gwarantuje to bowiem jego ludziom powrót na Wiejską i stworzenie zaraz po wyborach własnego klubu. Czy klub ten będzie mniejszy czy większy – nie ma znaczenia. Ważne, że SLD-owcy znów będą spacerować po sejmowych korytarzach i przypominać o sobie wyborcom.