Myślę, że to była jedyna słuszna formuła. Gdybyśmy nie poszli w tym kierunku, dzisiaj bylibyśmy w znacznie gorszej sytuacji. Zlikwidowałem też darmową „Rzeczpospolitą" w pociągach i samolotach. Bo albo są to treści wartościowe, wysokiej jakości, które zwyczajnie nie mogą być za darmo, albo to są treści mniejszej wartości, które mogą się gdzieś tam pałętać w internecie. Pytając o źródła utrzymania, nie można było tej sprawy nie traktować jako kluczowej. W ten sposób poszliśmy w kierunku modelu ekskluzywnego i specjalnego, co pozwoliło spółce stać się wreszcie dochodową.
Od pierwszego wydania w 1920 roku „Rzeczpospolita" zawsze miała swój określony profil polityczny. Był okres, kiedy wyraźnie sprzyjała endecji, później była związana ze środowiskami lewicowymi. Po wojnie stała się organem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, w latach 80. XX wieku gazetą rządową, a od 1989 r. teoretycznie niezależną. W rzeczywistości w okresie transformacji ustrojowej tytuł kilkakrotnie zmieniał właścicieli, począwszy od francuskiej grupy prasowej Roberta Hersanta w połowie lat 90., przez Holding Norway, aż po wspomniany przez pana brytyjski Mecom. Który z tych profili historycznych był najbliższy pańskiej wizji tej gazety?
Myślę, że żaden. Dla mnie ważne było przede wszystkim, żeby tytuł był rozpoznawalny i ważnym, o ile nie najważniejszym źródłem opinii w tej naszej nowej Polsce. Wówczas, w 2011 roku, kiedy kupiłem tę spółkę, ta blisko 100-letnia historia pomagała mi zrozumieć, że wszystkie dobre firmy, także te medialne, często przechodzą przez taką burzliwą historię. Ja zdecydowanie chciałem naszej polskiej wersji „Financial Timesa", czyli gazety także o pewnym konserwatywnym i prorynkowym profilu ideowym. Wydaje mi się, że udało mi się nakierować gazetę na te tory już w ciągu pierwszych miesięcy mojej pracy nad przeobrażeniem spółki. „Rzeczpospolita" jako silne medium krajowe miała przede wszystkim wspierać wolny rynek, prywatną własność, czyli po prostu kapitalizm, który w Polsce powstał czy odrodził się w 1989 roku i który ciągle był i jest niechcianym dzieckiem wszystkich establishmentów politycznych. Chciałem gazety, która wspiera wolny rynek, prywatną własność i traktuje przedsiębiorców przyjaźnie. To miał być tytuł, który miał wskazywać ich kluczową rolę w rozwoju gospodarczym i cywilizacyjnym. Ale też chciałbym potwierdzić, że pragnąłem stworzyć formułę, która będzie dawała możliwość prezentowania opinii ludzi o różnych poglądach. Wychodziłem z założenia, że każdy, kto będzie miał coś ciekawego do przedstawienia i co redakcja uzna za stosowne i ważne dla jej czytelników, może korzystać z łamów „Rzeczpospolitej". Ciągle zapominamy bowiem, że media nie są dla mediów, tylko dla ich odbiorców, pełnią zatem określoną rolę transmitera treści, a nie ich recenzenta. Moja ocena jest ultrasubiektywna, ale uważam, że te cele udało się zrealizować.
Mimo wszystko, z tego co pan mówi, wiele wskazuje, że najbliższy jest panu ten profil, który pierwotnie stworzył Paderewski. Zresztą to niejedyne podobieństwo między panem a założycielem „Rzeczpospolitej". Obydwaj bez wątpienia jesteście patriotami, ale jednocześnie obywatelami świata i ludźmi myślącymi w kategoriach globalnych. Z kolei różnica jest taka, że Paderewski zdecydował się jednak na aktywny udział w polityce, a pan trzyma się od niej z daleka. Tymczasem pańska zdecydowana krytyka obecnej polityki kwarantannowej w Polsce i na świecie znalazła wielu poważnych zwolenników. Odnoszę wrażenie, że w tym okresie kryzysowym nagle wykazał pan interesującą zdolność do tworzenia silnego zaplecza politycznego. Zastanawiam się, czy zatrzyma się pan tylko na publicystyce, czy może będzie pan próbował sił w polityce, zwłaszcza że wybory prezydenckie wskazują na deficyt osobowości i kryzys przywódczy.
Jako politolog z wykształcenia i osoba, która otarła się o politykę, mając dwadzieścia parę lat, rozpatruję politykę jako pracę grupową. Przywódcy i liderzy jedynie nadają ton. Oczywiście oni są bardzo ważni, stanowią pewną wizytówkę ugrupowań politycznych, kształtują sposób przekazu, ale bez zaplecza nie są w stanie funkcjonować. Pod tym względem dzisiaj w Polsce jest sytuacja wręcz katastrofalna. Dostrzegam jakieś totalne zubożenie intelektualne ludzi mających poważne aspiracje polityczne. Z kolei kryzys związany z epidemią pokazał oderwanie tych ludzi od rzeczywistości. Nasza klasa polityczna nie rozumie prostej prawdy: obywatele oczekują od polityków, że w sytuacji trudnej okażą się mężami stanu. Tymczasem na każdym kroku otacza nas populizm. Jest czystą demagogią schlebianie najłatwiejszym rozwiązaniom, byleby tylko sondaże wykazywały tendencje wzrostowe poparcia. Niestety, w takim świecie i w takim środowisku nie umiem pracować. Polityka w takich warunkach to nie moja bajka. Ja chętnie pracuję z innymi ludźmi, uważam politykę za grę zespołową i działanie grupowe, ale to musi mieć jakiś poziom realizacji, a nie jedynie szkodliwe dla nas wszystkich zabieganie o poklask i popularyzowanie jakichś absurdalnych tez tylko po to, żeby łapać chwilowy przyrost procentów w sondażach wyborczych. Dlatego myślę, że to nie jest ten moment w moim życiu, aby rozpocząć przygodę z polityką. Myślę, że wkrótce Polskę czeka nie tylko bardzo poważny kryzys gospodarczy, ale także kryzys wartości. Naiwne jest postrzeganie nas jako drugiej Szwecji czy Norwegii, jak to czynią niektórzy politycy. Zapominają, jaką mamy historię, jaki mamy kapitał, jakie wartości i że nie mamy naturalnych zasobów ropy naftowej czy gazu ziemnego, które zapewniłyby nam bogactwo. Polska – nad czym niestety ubolewam – musi się wkrótce zderzyć z twardą rzeczywistością. Niezależnie od pozornego optymizmu nie zapominajmy, że jesteśmy biednym krajem na dorobku, zadłużonym po uszy, który ciągle nie potrafi zachować rozsądnych proporcji pomiędzy tym, co należy oszczędzać, a tym, co wydawać. Wierzę, że kiedyś nastąpi przewartościowanie dotychczasowych błędnych postaw, ale to jest perspektywa wielu lat i rola nowego pokolenia.