Nigeryjski kocioł

Niektórzy opisywali tę wojnę jako akt ludobójstwa, ponieważ secesja nigeryjskiej prowincji Biafra przyniosła co najmniej milion śmiertelnych ofiar. W olbrzymiej większości ludzie ci nie zginęli jednak w walkach, lecz zmarli z głodu wywołanego blokadą zbuntowanej prowincji przez ówczesne władze Nigerii. Ta historia rzuca ponury cień na najludniejsze państwa w Afryce.

Aktualizacja: 11.04.2021 19:16 Publikacja: 08.04.2021 15:27

Kobieta z ludu Igbo krzyczy w szoku po śmierci matki, która zginęła w zamachu bombowym w Biafrze (pr

Kobieta z ludu Igbo krzyczy w szoku po śmierci matki, która zginęła w zamachu bombowym w Biafrze (prawdopodobnie 1970 r.)

Foto: Getty Images

Konflikt na południowo-wschodnim krańcu Nigerii dobiegł końca dokładnie pół wieku temu, ale dla wielu wciąż się nie skończył. „Kraj wciąż jest nawiedzany przez duchy tej wojny. Po prostu wstrzymano walkę, nie próbując odnieść się do jej przyczyn. Odmawiając debaty o jej spuściźnie, władcy kraju podsycili tylko głębokie, groźne rozczarowanie" – podsumowuje Max Siollun, nigeryjski historyk i autor opracowań dotyczących m.in. secesji Biafry.

W 50-milionowym wówczas kraju (symboliczny próg populacji Nigeria przekroczyła mniej więcej w 1965 r., dziś liczba ta przekracza 200 mln) zbuntowana grupa Igbo stanowiła w przybliżeniu 13,5-milionową mniejszość. Po upadku Biafry w styczniu 1970 r. lud ten pozornie roztopił się w etnicznej mozaice państwa. Dbali o to rządzący, a niemal wszyscy – włącznie z rządzącym dziś Muhammadu Buharim – wywodzili się z dowództwa armii, która przyjęła kapitulację secesjonistów. Igbo rozproszyli się po całym kraju, pozornie zniknęli z pola widzenia. Odwet wzięli za to w literaturze: zarówno laureat Bookera i potencjalny noblista Chinua Achebe (we wspomnieniach „There was a country. A personal history of Biafra"), jak i gwiazda ostatnich lat – wydawana również w Polsce Chimamanda Ngozi Adichie (w powieści „Połówka żółtego słońca") – to proza pisana z perspektywy ofiar pacyfikacji secesji.

Rozsypująca się mozaika

„W pierwszych latach postkolonialnej historii Afryki nie było kraju tragiczniej doświadczonego aniżeli Nigeria (...) Przy całym swym okrucieństwie wojna ta, podobnie jak konflikt o Katangę, jest klasycznym przykładem afrykańskiego kryzysu postkolonialnego" – pisał historyk Michał Leśniewski w opracowaniu „Zarys dziejów Afryki i Azji 1869–1996", podkreślając, że kluczowym czynnikiem konfliktogennym na Czarnym Lądzie były granice: rysowane byle jak, bez uwzględniania etnicznych podziałów czy woli miejscowych ludów – podobnie zresztą jak i w innych dawnych koloniach, na Bliskim Wschodzie czy w Azji.

Taką właśnie sklejką – czy bardziej elegancko: mozaiką – była niepodległa od 1960 r. Nigeria. Nawet brytyjscy kolonizatorzy jeszcze do 1914 r. nie traktowali jej w kategoriach jednolitego terytorium administracyjnego. A w epoce dekolonizacji podstawowym celem było wyrwanie się spod kontroli Londynu. W efekcie w granicach jednego państwa zamknięto 250 grup etnicznych i kilka religii, wśród których dominowali muzułmanie i chrześcijanie – w zbliżonych, ponad 40-procentowych proporcjach. Ta przynależność etniczna stała się fundamentem krajowej polityki: partie nie tyle opierały się na poglądach politycznych, ile na przynależności do określonej grupy. Na biedniejszej północy i zachodzie dominowali muzułmanie, na bogatszym południu i wschodzie – chrześcijanie, zwłaszcza 13,5-milionowa wówczas (i 32-milionowa dziś) społeczność Igbo. Rząd próbował częściowo rozładowywać napięcia, rozbudowując strukturę lokalnych władz, ale nie szło za tym równomierne rozłożenie dystrybuowanych z centralnego budżetu pieniędzy. W Lagos „szerzyła się korupcja (...). Powszechny był nepotyzm. Oskarżano się wzajemnie o oszustwa wyborcze. Brak stabilności politycznej i społecznej powodował, że konflikty wewnętrzne przybierały na sile", jak wylicza Leśniewski.

Jedyną instytucją, która formalnie sytuowała się ponad podziałami, była armia. Ale do czasu. „W styczniu 1966 roku zdominowany przez wojskowych, wywodzących się z ludu Igbo, pucz zainicjował całą serię przewrotów i kontrprzewrotów, które ostatecznie utorowały drogę rządom wojskowych" – piszą autorzy wydanej na półwiecze wybuchu wojny o Biafrę książki „Postcolonial Conflict And The Question of Genocide. The Nigeria-Biafra War 1967–1970".

Chukwuemeka Odumegwu Ojukwu (1933–2011) – pierwszy prezydent Republiki Biafry w latach 1967–1970

Chukwuemeka Odumegwu Ojukwu (1933–2011) – pierwszy prezydent Republiki Biafry w latach 1967–1970

AFP

Ten pierwszy pucz przeważył jednak szalę: władzę przejął wówczas szef nigeryjskiej armii, generał Johnson Aguiyi-Ironsi. Zarówno on, jak i krąg jego najbliższych współpracowników wywodzili się z Igbo. Wielu z nich zapłaciło za bunt życiem, gdy pół roku później – w lipcu 1966 r. – ich reżim obaliła inna wojskowa frakcja. Co gorsza, nowa władza postanowiła zemścić się na całej grupie etnicznej. „Powtarzające się wybuchy agresji przeciw Igbo sięgnęły szczytu, gdy doszło do masakr Igbo żyjących w Sabon Gari – »cudzoziemskich dzielnicach« miast na północy kraju" – piszą historycy Lasse Heerten i A. Dirk Moses, specjalizujący się w najnowszych dziejach Afryki. „Zamieszki pochłonęły życie dziesiątków tysięcy ludzi. Czy przedstawiciele państwa organizowali systematyczne zabijanie przeciwników, wciąż pozostaje tematem debat. Ale przynajmniej nie zrobili nic, by je powstrzymać" – dodają.

Na krótką metę Lagos osiągnęło sukces: z miast na północy ruszyła na południowy wschód milionowa fala uchodźców. Jednocześnie rodzime ziemie Igbo stały się ich bastionem, który stopniowo eskalował żądania. Kolejne junty ze stolicy odpowiadały nowymi sankcjami – zamrażaniem pensji dla pracowników federalnych na terytorium Regionu Wschodniego, wstrzymaniem przelewów z budżetu centralnego, a wreszcie całkowitą blokadą ekonomiczną regionu. Czara goryczy przelała się 26 maja 1967 r., kiedy lokalne Zgromadzenie Konsultacyjne zażądało od gubernatora regionu, podpułkownika Odumegwu Ojukwu, ogłoszenia niepodległości. Cztery dni później Ojukwu ogłosił powstanie Republiki Biafry.

i Zumbacha

„Dowodzę 8500 ludzi sformowanymi w grupy uderzeniowe. Jest wśród nich nawet grupa 14-letnich wojowników. Mamy zaledwie 100 nowoczesnych karabinów, więc atakujemy skutecznie wroga tylko wtedy, gdy wpadnie w naszą zasadzkę. Musimy wtedy zabić ich jak najwięcej, by zdobyć broń" – relacjonował Rolf Steiner, zachodnioniemiecki najemnik w służbie Republiki Biafry w połowie 1968 r.

Nigeryjski rząd chciał stłamsić rebelię już w kilka dni po ogłoszeniu przez secesjonistów niepodległości. Ale w praktyce armia okazała się zbyt nieudolna, by rozprawić się ze zdeterminowanymi obrońcami rodzimej prowincji i chmarą najemników – wśród których znaleźli się samozwańczy król najemników Bob Denard, Frederick Forsyth (który zaprzyjaźnił się z Ojukwu) czy weteran Dywizjonu 303 Jan Zumbach (który podczas jednego z nalotów zdołał zabić szefa sztabu nigeryjskiej armii). W pierwszych miesiącach działania toczyły się na tyle ospale, że Biafra podjęła nawet próbę szturmu w kierunku Lagos: porzuconego zaledwie 100 km od nigeryjskiej stolicy. Co więcej, Ojukwu prowadził wcale udaną dyplomację wobec pozostałych regionów Nigerii i zaczął kusić niektóre z nich przyszłą federacją – zupełnie inaczej skonstruowaną niż odziedziczony po Brytyjczykach kraj.

Nic zatem dziwnego, że rychło Lagos wypowiedziało Biafrze „wojnę totalną". Gwałtowna kontrofensywa sił rządu centralnego we wrześniu odrzuciła biafrańskie wojska w głąb regionu i doprowadziła do odzyskania w kolejnych miesiącach kilku znaczących ośrodków, z Enugu – stolicą republiki – na czele. Siły federalne odcięły też inne niż lotnicze szlaki dostaw do Biafry, co wkrótce doprowadziło do stanu bliskiego klęsce humanitarnej nawet na tych terytoriach, na których nie toczyły się akurat walki.

„Przemoc wobec cywilów rozkwitła szczególnie w miastach nowego pogranicza (przechodzących z rąk do rąk – przyp. red.), które w rezultacie doświadczyły podwójnej okupacji – opisują Heerten i Moses. – Przykładowo, mniejszości etniczne w okolicach Asaby uważały się za krewniaków Igbo i były też traktowane jako sympatycy rebeliantów: stały się ofiarą masakr i gwałtów popełnianych masowo przez żołnierzy federalnych" – dorzucają. Z końcem 1968 roku opór secesjonistów sprowadzał się do obrony ostatniego bastionu, Umuahii w centralnym Ibolandzie. Państwo obróciło się w odciętą od świata enklawę, jak podsumowują historycy: skrawek terytorium nie tylko pozbawiony szlaków dostaw, ale też z wielomilionową rzeszą wewnętrznych uchodźców, gwałtownie ubożejący, pozbawiony lekarstw i medyków. U progu 1969 r. terytorium Republiki skurczyło się do 10 proc. stanu pierwotnego.

Tam secesjoniści wytrzymali jeszcze rok. „Dopiero na przełomie 1969 i 1970 r. siły biafrańskie zostały całkowicie rozbite" – konkluduje polski autor. 11 stycznia 1970 r. Ojukwu uciekł z Biafry, dzień później jego następca zapowiedział kapitulację, a 15 stycznia w Lagos podpisano stosowne dokumenty. Liderzy secesji, którzy dotrwali do tego momentu, przyrzekli „być lojalnym obywatelem Nigerii". Skutecznie – jak konkluduje Leśniewski – Lagos powstrzymało się od totalnej rozprawy z rebeliantami. „Wielu Igbów wkrótce wróciło na ważne stanowiska w administracji federalnej. A w 1982 r., po kolejnych zmianach u władzy, do Nigerii mógł wrócić Ojukwu" – kwituje.

przez milczenie

Sami Biafrańczycy mają na ten temat jednak inne zdanie. Chinua Achebe, zanim jeszcze stał się globalną gwiazdą literatury, w opublikowanej w 1966 r. (na rok przed pierwszym z wojskowych przewrotów) powieści pt. „Człowiek ludu" piętnował korupcję i chaos wprowadzany przez pokolonialne rządy oraz opisał fikcyjny zamach stanu, który okazał się wyjątkowo trafną przepowiednią puczów 1966 r. Na tyle wierną, że pisarz znalazł się na celowniku federalnych wojskowych i stał się w końcu persona non grata, co z kolei pozwoliło mu stać się na pewien czas dyplomatą i głosem biafrańskiej Republiki.

Siollun uważa, że pojednanie z 1970 roku było pozorne. Owszem, w oficjalnej historiografii konflikt w Biafrze został ochrzczony „wojną braci". Amnestią objęto wszystkich winnych zbrodni, bez względu na stronę, jaką reprezentowali w konflikcie. Żołnierze zwycięskiej armii nie otrzymali medali za męstwo. System administracyjny kraju rozdrobniono z kilku dużych regionów do 36 znacznie mniejszych prowincji. Wiadomo, ambicje lidera niewielkiego obszaru wobec potęgi federacji będą znacznie mniejsze niż u przywódcy regionu stanowiącego czwartą czy piątą część kraju. Rozdzielono stanowiska zgodnie z etnicznymi parytetami, obowiązują one również w systemie edukacji (zwłaszcza w szkolnictwie wyższym), stosowne ustawy zabraniają działalności politycznej firmowanej odniesieniami do etnosu, regionów geograficznych czy symboliki religijnej.

Zdaniem nigeryjskiego historyka ta polityka spychania Biafry do podświadomości przyniosła efekt odwrotny do zamierzonego: owa scentralizowana „nigeryjskość" w świadomości mieszkańców kraju stała się jedynie bazą podziału pieniędzy i stanowisk, zaś poczucie etnicznej odrębności i tożsamości jedynie wzmocniło się w stosunku do „federalnego" obywatelstwa. Im biedniejszy region, tym mocniejsze to poczucie lokalnej przynależności, co – jak można się też domyślać – nie było bez znaczenia, np. gdy na sporych połaciach północnej Nigerii szarogęsiło się kilka lat temu radykalne islamistyczne ugrupowanie Boko Haram, a wcześniej lokalni rebelianci i kidnaperzy w Delcie Nigru. Dziedzictwem wojny biafrańskiej na obszarach objętych niegdyś walkami jest słaba pozycja kobiet – największej grupy ofiar tłumienia rebelii w latach 1967–1970.

Polityka w stylu „ciszej nad tą trumną" – sprowadzająca się do wyparcia secesji Biafry z dyskursu publicznego – skłania tylko intelektualistów wywodzących się z Igbo do głośniejszego podnoszenia sprawy: w ciągu ostatnich 15 lat ukazało się na ten temat więcej publikacji niż przez poprzednie trzy i pół dekady. „Igbo, z ich tendencją do podkreślania swojej martyrologii, zaczęli być postrzegani jako coś w rodzaju piątej kolumny – komentuje nigeryjski badacz. – O ironio, to dziś najbardziej rozproszona grupa etniczna w kraju, można ich znaleźć w każdym zakątku Nigerii. Ze swym znaczącym udziałem w gospodarce, znajomością wielu języków i międzyetnicznymi małżeństwami, to właśnie Igbo pokazują, jak zmieniła się Nigeria w ciągu ostatnich 50 lat" – konkluduje Siollun.

Ale błędne koło domykają też sami Igbo. Achebe we wspomnieniach z młodości w Biafrze, zatytułowanych „There Was A Country" (Był sobie kraj), dochodzi do wniosku, że to prześladowana społeczność Igbo jest w gruncie rzeczy motorem rozwoju Nigerii, dławionym przez skorumpowane elity. „Prześladowanie i ostracyzm wobec Igbo to jedna z najważniejszych przyczyn niekończącego się zacofania tego państwa" – piętnuje pisarz. Szkopuł w tym, że takie stawianie sprawy jest lustrzanym odbiciem resentymentów żywionych do Igbo. I do pojednania raczej się nie przyczyni.

Konflikt na południowo-wschodnim krańcu Nigerii dobiegł końca dokładnie pół wieku temu, ale dla wielu wciąż się nie skończył. „Kraj wciąż jest nawiedzany przez duchy tej wojny. Po prostu wstrzymano walkę, nie próbując odnieść się do jej przyczyn. Odmawiając debaty o jej spuściźnie, władcy kraju podsycili tylko głębokie, groźne rozczarowanie" – podsumowuje Max Siollun, nigeryjski historyk i autor opracowań dotyczących m.in. secesji Biafry.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie