Łukasz Warzecha: Szkodliwość mitu smoleńskiego

Nie można budować wspólnoty na tragicznych wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 roku. Dzielą one bowiem naród – pisze publicysta.

Aktualizacja: 29.09.2016 17:33 Publikacja: 28.09.2016 20:00

Łukasz Warzecha: Szkodliwość mitu smoleńskiego

Foto: materiały prasowe

Katastrofa smoleńska ma się stać mitem fundującym nową rzeczywistość polityczną i społeczną. Może ktoś uznać, że ta diagnoza zawiera w sobie zarzut, ale to przecież nieprawda. To po prostu stwierdzenie faktu, co do którego nikt chyba nie powinien mieć wątpliwości. Jasno pokazują to działania Antoniego Macierewicza w sprawie apelu smoleńskiego przy okazji rocznicy powstania warszawskiego czy skład gości oraz atmosfera na niedawnej premierze „Smoleńska" Antoniego Krauzego.

Nie jest też zarzutem stwierdzenie, że obecna władza chce taki mit założycielski mieć, i że obecnie korzysta z różnych dostępnych jej środków (jak choćby kompetencje ministra obrony), aby go ugruntować. Powstawanie państwowej czy narodowej (nie jest to oczywiście dokładnie to samo) mitologii nie jest przecież niczym niezwykłym i wyjątkowym.

A jednak mit mitowi nierówny. Wiele zależy od tego, czy pojawia się spontanicznie i jest w naturalny sposób powielany i podtrzymywany przez ludzi – tak jak było z mitem powstania styczniowego podczas zaborów – czy też ma państwowe wsparcie i ulega swoistej instytucjonalizacji – jak stało się z tym samym mitem w odrodzonej II Rzeczypospolitej. Lub może nawet jest przez państwo tworzony niemal od zera.

Potrzeba zjednoczenia

Drugie ważne kryterium to jednoczący potencjał mitu. Mit oczywiście nigdy nie jednoczy wszystkich. Zawsze znajdą się grupy, które będą go kontestować – z różnych powodów. Mogą jednak być mity bardziej i mniej dzielące. Czasami świadomie nie buduje się narodowej mitologii wokół kwestii, które – choć obiektywnie bez skazy – wywołują jednak takie spory, że zamiast spajać, powodowałyby mocniejsze podziały. Spójrzmy choćby na bardzo silną mitologię państwową Stanów Zjednoczonych. Byłoby w niej miejsce na wojnę w Wietnamie, która – obiektywnie rzecz biorąc – była jednym z najbardziej heroicznych czynów amerykańskiego oręża.

A jednak wojna w Wietnamie nie ma takiego statusu jak wojna o niepodległość, II wojna światowa czy nawet wojna w Korei. Spory wokół niej są zbyt świeże, pamięć o protestach antywojennych ciągle przekłada się na aktualne postawy ludzi. Weterani są honorowani i ogólnie szanowani, ale o ile z II wojną światową kojarzyć się może pompatyczny momentami obraz „Szeregowiec Ryan" Spielberga, o tyle z wojną w Wietnamie wciąż raczej „Urodzony 4 lipca" Stone'a czy „Czas Apokalipsy" Coppoli.

Na Węgrzech z kolei nie ma miasteczka, w którym swoich ulic czy placów nie mieliby najwięksi bohaterowie XIX-wiecznych narodowych zrywów: Lajos Kossuth, Sándor Pőtefi czy Ferenc Déak. Znacznie już jednak trudniej znaleźć ulicę imienia regenta Horthy'ego, choć nie jest on na Węgrzech bynajmniej postacią wyklętą. Nie mieści się jednak w kanonie bohaterów uniwersalnych.

Jest jasne, że większą moc – w tym także moc jednoczącą – mają mity spontaniczne. W przypadku wspomnianego wcześniej mitu powstania styczniowego został on przejęty przez państwo i zaprzęgnięty do państwowej służby dopiero po wielu latach samoistnego trwania (choć pamiętać trzeba, że miał nielicznych, ale elokwentnych przeciwników w postaci krakowskich Stańczyków). Jasne jest także, że mit, który nie ma statusu uniwersalnego, będzie napędzał podział. Nie taka jest zwykle rola narodowej mitologii, choć, rzecz jasna, różne bywają cele jej animatorów.

Jaki zatem jest status mitu smoleńskiego? Opisując go, łatwo utonąć we wzajemnie rzucanych oskarżeniach o „pogłębianie podziałów". Nie da się tego zwrotu pisać bez cudzysłowu, bo w kontekście katastrofy smoleńskiej przerzucanie się winą za wywoływanie niezgody stało się już nużącym politycznym rytuałem. Spróbujmy jednak przez moment abstrahować od tego sporu i starać się spojrzeć na smoleński mit możliwie chłodno, niejako od zewnątrz.

Nie ulega wątpliwości, że smoleńska katastrofa była najtragiczniejszym wydarzeniem w historii III RP. Nasza najnowsza historia dzieli się na czas przed i po Smoleńsku. To jednak zbyt mało, aby na tej podstawie zbudować mit. Nawet wziąwszy pod uwagę cel, w jakim polska delegacja leciała do Rosji.

Wydarzenie z 10 kwietnia 2010 roku składa się z dwóch poziomów: pierwszy to sam fakt tragicznej śmierci przedstawicieli polskiej elity; drugi to wszystko, co rozegrało się potem, z poszukiwaniem i dociekaniem przyczyn katastrofy na czele.

Na pierwszym poziomie za mało jest mitotwórczego budulca, ale za to istnieje jeszcze potencjał łączący. Coraz rzadziej, ale jednak przypomina się, że oprócz prezydenta Rzeczypospolitej i wybitnych przedstawicieli środowiska PiS, w katastrofie zginęli również przedstawiciele lewicy, PO oraz innych, pozapolitycznych środowisk. Teoretycznie można sobie wyobrazić, że patrząc na sprawę tylko na tym poziomie możliwa byłaby wspólna pamięć o ofiarach Smoleńska.

Na drugim poziomie o jednoczeniu mowy już jednak nie ma. Przypominam: abstrahuję tutaj od przyczyn takiego stanu rzeczy. Nie chcę pisać o smoleńskich „negacjonistach", którzy od razu wiedzieli, że mamy do czynienia ze zwykłym wypadkiem. Nie chcę pisać o technicznych sporach, o kłamstwach, rozpowszechnianych przez przychylne ówczesnemu rządowi media. Ale też nie chcę wspominać tych, którzy bez dostatecznych dowodów sięgali od razu po najdalej idące wnioski, bez oporów krzycząc o zamachu. Choć jako żywo do dziś nie udało się nijak dowieść, że do niego doszło.

Makiaweliczna odpowiedź

Trzeba przy tym zaznaczyć, że oba te aspekty zdarzenia sprzed ponad sześciu lat są z sobą ściśle powiązane. Być może w innych politycznych okolicznościach, przy innej władzy niż ta z 2010 roku, udałoby się je kiedyś oddzielić i zbudować zgodę wokół pierwszego, drugi pozostawiając przedmiotem sporów. Ale to tylko przypuszczenia. Dzisiaj wiemy, że jest to nie do zrobienia. Po sześciu latach niezmiennie zaostrzającej się politycznej wojny nie ma już o tym mowy.

Patrząc na zimno, musimy pogodzić się z faktem, że – po pierwsze – dopiero odzianie katastrofy smoleńskiej w wymiar zdrady drugiej strony politycznego sporu, w wymiar celowego działania Rosjan, w wymiar śmierci niebędącej wynikiem niedbalstwa w specjalnym pułku lotniczym czy przypadku, ale czyjegoś celowego działania – dopiero to pozwala budować mit; po drugie zaś – paradoksalnie – właśnie to jest przedmiotem najzaciętszego sporu, czyli wyklucza zupełnie jednoczący wymiar mitu.

Na dodatek esencją mitotwórczą jest w tym wypadku to, co, obiektywnie rzecz biorąc, pozostaje niewiadomą. Mimo bowiem wysiłku wielu naukowców, mimo zmiany władzy, która ma dziś do dyspozycji wszelkie możliwe instrumenty, wciąż nie wiemy, jaka naprawdę była przyczyna katastrofy.

Zatem mitem założycielskim nowego porządku III RP ma się stać wydarzenie ogromnie ważne, ale zarazem będące – chcemy czy nie – paliwem podsycającym i tak już niezwykle gorący spór. Nie tylko polityczny, ale narodowy. Spór, który powoli upośledza państwo, między innymi dlatego, że gasi każdą próbę rozsądnej dyskusji o dokonywanych zmianach, sprowadzając ją do rytualnej wymiany ciosów.

Czy główni konstruktorzy tego mitu – przede wszystkim Jarosław Kaczyński, ale także Antoni Macierewicz i bliskie mu środowisko – tego wszystkiego nie wiedzą? To, rzecz jasna, pytanie retoryczne. Czy nie zdają sobie sprawy z tego, że jeżeli polityczne wahadło przesunie się w końcu w przeciwną stronę (kiedyś to nastąpi, choć pewnie beneficjentami nie będą partie obecnej twardej opozycji), to tak pomyślany mit padnie ich ofiarą jako pierwszy?

Oczywiście również to wiedzą. Dlaczego w takim razie stawiają właśnie na ten mit, choć na podorędziu mają do wyboru inne, znacznie mniej dzielące opowieści z polskiej historii: pierwszą Solidarność i jej niedocenianych wcześniej bohaterów, takich jak Anna Walentynowicz, lub żołnierzy niezłomnych?

Odpowiedzi są dwie – jedna w planie taktycznym, druga strategicznym. Ta bliższa jest dość oczywista: gra na podział opłaca się bardziej niż gra na jedność. Cementuje elektorat, wygasza półcienie, daje legitymację swoich wyborców na niemal wszelkie działania, bo na wojnie dyskusji nie ma. A przy okazji osłabia pozycję prezydenta, który próbuje jednak co jakiś czas – prawda, że mało konsekwentnie i dość nieśmiało – łamać ten schemat.

Dalsza odpowiedź jest bardziej makiaweliczna: gdy już straci się władzę, będzie można znów przejść do opozycji opartej na sekowanym, zwalczanym micie, zamiast na spokojnej krytyce i analizie poczynań nowych rządzących.

Politycznie ma to sens. Z punktu widzenia politycznej wspólnoty to bardzo ryzykowna gra.

Autor jest publicystą tygodnika „w Sieci"

Katastrofa smoleńska ma się stać mitem fundującym nową rzeczywistość polityczną i społeczną. Może ktoś uznać, że ta diagnoza zawiera w sobie zarzut, ale to przecież nieprawda. To po prostu stwierdzenie faktu, co do którego nikt chyba nie powinien mieć wątpliwości. Jasno pokazują to działania Antoniego Macierewicza w sprawie apelu smoleńskiego przy okazji rocznicy powstania warszawskiego czy skład gości oraz atmosfera na niedawnej premierze „Smoleńska" Antoniego Krauzego.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Agnieszka Markiewicz: Zachód nie może odpuścić Iranowi. Sojusz między Teheranem a Moskwą to nie przypadek
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Rada Ministrów Plus, czyli „Bezpieczeństwo, głupcze”
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Pan Trump staje przed sądem. Pokaz siły państwa prawa
Opinie polityczno - społeczne
Mariusz Janik: Twarz, mobilizacja, legitymacja, eskalacja
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Śląsk najskuteczniej walczy ze smogiem