Bogusław Chrabota: Komorowski (nie) musi odejść

Odchodzący prezydent jest wciąż ważką kartą w polskiej polityce. Istotnym elementem układanki, który może wesprzeć chylącą się ku upadkowi Platformę – pisze redaktor naczelny „Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 24.07.2015 12:57 Publikacja: 23.07.2015 22:00

Donald Tusk traktował Bronisława Komorowskiego instrumentalnie. Nie dał mu się rozwinąć. Zabłysnąć

Donald Tusk traktował Bronisława Komorowskiego instrumentalnie. Nie dał mu się rozwinąć. Zabłysnąć

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński

Nie ukrywam, że jestem przynajmniej zdziwiony deklaracją prezydenta Bronisława Komorowskiego, że nie będzie kandydował w tegorocznych wyborach parlamentarnych. Po takich słowach jego wyborca mógłby odnieść wrażenie, że albo rację mają malkontenci, którzy zarzucali mu, że się obraził na niewdzięczny naród, albo ci, którzy słusznie dostrzegli jego immobilizm, przez który przegrał kampanię.

A przecież oba poglądy są nadzwyczaj schematyczne. Komorowski jako prezydent nigdy się nie obrażał, a kampania prezydencka była przegrana przede wszystkim przez bagaż niechęci wyborców do Platformy i nieudolność sztabu. Skąd więc ta deklaracja, która jest per se kapitulacją, bo przecież żadna to tajemnica, że wycofanie się do instytutu swojego imienia czy praca na rzecz relacji polsko-ukraińskich to nic innego jak polityczna emerytura? Czyżby za sprawą stały jakieś dodatkowe okoliczności? Czyżby miała jakieś drugie dno?

Stygmaty klęski?

W kulisach Platformy Obywatelskiej pojawiają się coraz częściej sugestie, że przegrany Bronisław Komorowski jest dla partii obciążeniem. Jako symbol pierwszej od lat wyborczej klęski miałby być cieniem, który kładzie się na szansach PO w wyborach parlamentarnych. Podobnym wizerunkowym obciążeniem mają być Sikorski i Rostowski, Sienkiewicz i Karpiński, a więc politycy z ekipy Donalda Tuska skompromitowani w aferze taśmowej. Stąd upokarzające targi o miejsca na listach, w końcu głośne wycofanie się z kandydowania byłego ministra spraw zagranicznych.

Ów cień skandalu, który faktycznie pogrążył Platformę, miałby sięgać również Komorowskiego. Tyle że Komorowski nie był bohaterem tej afery, ale wyłącznie jej ofiarą. Dlaczego miałby więc ponosić jakieś konsekwencje? Zwłaszcza że wybory przegrał o włos, a jego pozytywny elektorat był ledwie o pół miliona mniejszy od Andrzeja Dudy (8 112 311 głosów wobec 8 630 627) i niespełna o 10 proc. niższy od wyniku wyborczego z roku 2010, kiedy wygrał z Jarosławem Kaczyńskim, zyskując poparcie niemal 9 milionów Polaków.

Czyżby te liczby rzeczywiście mówiły o jego słabości? Czy w Platformie nie ma strachu, że obrażeni wyborcy Komorowskiego obrócą się przeciw partii, która nie może darować mu porażki? Ja na miejscu Ewy Kopacz poważnie bym się bał. Zwłaszcza że po odejściu dawnych liderów partii dotyka ewidentny deficyt osobowości.

Jakie twarze Platformy?

Któż więc zamiast Tuska, Komorowskiego, Sikorskiego tworzy dziś wizerunek Platformy? Centralne miejsce zajmuje Ewa Kopacz, polityk o ewidentnym braku charyzmy. „Lider okresu przejściowego", przynajmniej w ocenie kolegów partyjnych, którzy wyraźnie już pogodzili się z klęską wyborczą i głośno mówią o nachodzącym rządzie PiS. Pani premier ma „dociągnąć" rząd do wyborów i dać Platformie przyzwoitą liczbę mandatów w parlamencie.

W tej narracji wygrana z PiS nie tylko wymyka się wszelkiej racjonalnej kalkulacji, ale również nie jest brana pod uwagę w założeniach strategicznych kampanii. Czy Ewa Kopacz uratuje swoją pozycję lidera po przegranych wyborach? Nie mam wątpliwości, że nie ma na to szans. Wilki, które rzuciły się po porażce wyborczej, by rozszarpać Komorowskiego, będą jeszcze bardziej drapieżne po przegranej pani premier.

Na dodatek Ewa Kopacz nie tylko nie buduje żadnych mechanizmów osłonowych, ale też nie przygotowuje sukcesji. Po niewygodnym pytaniu „kto po Ewie Kopacz" w kręgu jej totumfackich zapada zwykle nerwowe milczenie. To z jednej strony widomy dowód braku alternatywnych scenariuszy politycznych, z drugiej zapowiedź rozpadu.

Trudno mieć wątpliwości, że po wyborczej przegranej Platformy w partii pogłębią się podziały i można oczekiwać atrofii, jeśli nie secesji. Pytanie tylko, gdzie są największe ryzyka i kto będzie beneficjentem nieuchronnego rozpadu Platformy. Kukiz? Petru? A może Kaczyński?

Dama w rozjazdach

Wydaje się, że wiemy, jakie twarze firmują ekipę pani premier. Pani marszałek Małgorzata Kidawa-Błońska. Tomasz Siemoniak. Sławomir Nitras, Marian Zembala. Michał Kamiński. Czy to zawodnicy wagi ciężkiej porównywalni z ekipą Tuska? Pytanie brzmi zgoła retorycznie.

Deficytowi politycznego tonażu próbuje zaradzić nadzwyczajną aktywnością sama Ewa Kopacz. Pani premier robi na rzecz partii, co tylko może. Rozjeżdża się desperacko po kraju pociągami, organizuje zamiejscowe sesje rządu, rozmawia z przypadkowymi przechodniami, decyduje się nawet na ryzykowny spływ tratwą po Dunajcu, dając telewidzom szansę na obejrzenie zwykłego ludzkiego strachu na spienionych falach groźnej, górskiej rzeki.

Niestety, wszystko to na nic. Notowania Platformy Obywatelskiej wciąż dołują, a w rankingach złe oceny aktywności samej pani premier wciąż przeważają nad dobrymi (sondaż IBRiS z połowy lipca: 57 proc. złych ocen wobec 39 proc. pozytywnych). Czyżby wizerunek „partii konsumentów ośmiorniczek" był aż tak trwały? Aż tak dotkliwy?

Może to odium afery taśmowej, która mimo stanowczych kroków pani premier wciąż dominuje nad oceną Platformy?

A może w tej nadaktywności jest cokolwiek sztucznego? Owe pociągi, tratwy i gospodarskie wizyty to nic innego jak slapstick? Zbyt rozpoznawalny dla ludzi. Paradoksalnie w tym samym czasie analogiczne oceny wychodzą na korzyść odchodzącego prezydenta.

W tym samym badaniu IBRiS liczby dobrze i źle oceniających rozkładają się prawie po połowie i są niemal równe (pozytywne 48,5 proc. do 48,1 proc.). Czyżby Polacy nie odwrócili się od przegranego prezydenta? A może to poczucie winy, że nie dano drugiej szansy niezłemu prezydentowi i przyzwoitemu człowiekowi?

Znów przytoczę liczby. Te mówią same za siebie. W 2007 roku na listy Platformy do Sejmu głosowało 6 701 010 wyborców. Cztery lata później liczba ta zmalała do 5 629 773. Arytmetyka jest bezwzględna. Komorowski ze swoim tegorocznym wynikiem z wyborów prezydenckich 8 112 311 ma osobiście dużo większe poparcie niż w wyborach do Sejmu cała rządząca partia prowadzona przez Donalda Tuska.

Ktoś nieznający się za dobrze na odrębności mechanizmów wyborczych mógłby powiedzieć: z takim poparciem prezydent mógłby zbu- dować własną partię i w cuglach przejąć przewodnictwo w Sejmie. Czysta abstrakcja? A może nie całkiem?

A jednak Bronisław Komorowski – myślę – opuszcza sztandary i wycofuje się z polityki. Dlaczego? Myślę, że wciąż ciąży nad jego prezydenturą destrukcyjna rola Donalda Tuska.

Cień premiera wisi nad nią jak fatum. Nie dość, że Komorowski nie obejmował najwyższego urzędu w państwie z pozycji lidera swojego ugrupowania, to jeszcze wagę jego prezydentury umniejszył Tusk, formułując z gruntu obraźliwą tezę o „strażniku żyrandola". Nie wiem, czy uwierzył w nią sam prezydent, ale z pewnością wielu ludzi Platformy.

Do tego Donald Tusk niemal przez cały czas swojego premierowania traktował Bronisława Komorowskiego instrumentalnie i z wyższością. Nie dał mu się rozwinąć. Zabłysnąć. W relacjach Tusk–Komorowski wyczuwało się zdecydowaną przewagę premiera. Stąd zawahania Komorowskiego, żyrowanie przez niego pomysłów Platformy, na koniec nieszczęsna praktyka podpisywania uchwalonych ustaw i – w związku z wątpliwościami – wysyłania ich do Trybunału Konstytucyjnego.

Szansą powrót do korzeni

A przecież w powszechnej opinii nie był złym prezydentem. Niemal do połowy kampanii wyborczej stał na czele rankingów popularności i zaufania. Jego prezydentura była wyważona i odpowiedzialna. Oczywiście nie uchronił się przed błędami i wpadkami, ale przez niemal całą kadencję cieszył się sporym publicznym zaufaniem.

W kancelarii znalazł miejsca dla kilku sprawnych i twórczych polityków. Jego ekipa prowadziła intensywny dialog społeczny. Wiele inicjatyw przebiło się do opinii publicznej. Osobiście nigdy nie czułem w kontekście jego aktywności wstydu i zażenowania, które to uczucie nieraz towarzyszyło ocenie aktywności niektórych jego poprzedników.

Nie zawężał horyzontu światopoglądowego i (co sobie wyjątkowo cenię!) znalazł w swoim otoczeniu miejsce dla ludzi symbolicznych dla polskich przemian. Takich jak Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Regulski, Jan Lityński czy Henryk Wujec. Nie powinniśmy mu tego – choć to już historia – zapominać. Tyle o przeszłości. Teraz przyszłość.

Czy w istocie taki Komorowski, jakim był prezydentem, taki Komorowski, jaki odchodzi z tego urzędu, powinien zasilić grono politycznych emerytów? Czy nie jest wciąż ważką kartą w polskiej polityce? Istotnym elementem układanki, mogącym wesprzeć chylącą się ku upadkowi Platformę? Jaka może być jego rola? Myślę, że szansą jest powrót do korzeni.

Trzeba się bić

To tytuł wywiadu rzeki z Leszkiem Balcerowiczem, który warto tu wziąć za motto. Oczywiście nie mam złudzeń, że zmienię publiczną deklarację odchodzącego prezydenta, ale myślę sobie, że zasłużył na coś więcej niż na emeryturę. Ma za sobą głosy, zaufanie i poparcie, które może lepiej służyć Polsce niż szefowanie instytutowi swego imienia.

Bronisław Komorowski mógłby – przy odrobinie dobrej woli po obu stronach – dołączyć do wąskiego kręgu liderów swojej byłej partii. Pamiętajmy, dzieje sukcesu Platformy Obywatelskiej zaczynają się od ruchu społecznego, na czele którego stanęła trójka liderów: Tusk, Olechowski i Płażyński. Każdy wnosił wtedy do dynamiki rodzącej się partii wartości dodane.

To niejedyny triumwirat w historii PO. Kolejnym był team, w skład którego wchodzili Tusk, Rokita i Schetyna. Można wręcz pokusić się o tezę, że pluralizm w kręgu przywódczym warunkował żywotność partii. Jej degeneracja wywodziła się wprost z zamordowania tego „team spirit" przez jednoosobowe przywództwo Donalda Tuska.

Nie wierzę, że Platforma potrafi się podnieść bez powrotu do tych wartości. Ewa Kopacz nie jest Donaldem Tuskiem, by mogła udźwignąć ciężar autorytarnego zarządzania partią. Wesprzeć mógłby ją w Sejmie (a nie w Senacie!) Komorowski i ten trzeci, jedyny w PO technolog władzy...

Partia znów weszłaby na tory pluralistyczne i dyskursywne. Mogłaby rozpocząć nowy etap swojej historii. Może nawet skutecznie konkurować z PiS. Tyle tylko, że trzeba... chcieć się bić!

Nie ukrywam, że jestem przynajmniej zdziwiony deklaracją prezydenta Bronisława Komorowskiego, że nie będzie kandydował w tegorocznych wyborach parlamentarnych. Po takich słowach jego wyborca mógłby odnieść wrażenie, że albo rację mają malkontenci, którzy zarzucali mu, że się obraził na niewdzięczny naród, albo ci, którzy słusznie dostrzegli jego immobilizm, przez który przegrał kampanię.

A przecież oba poglądy są nadzwyczaj schematyczne. Komorowski jako prezydent nigdy się nie obrażał, a kampania prezydencka była przegrana przede wszystkim przez bagaż niechęci wyborców do Platformy i nieudolność sztabu. Skąd więc ta deklaracja, która jest per se kapitulacją, bo przecież żadna to tajemnica, że wycofanie się do instytutu swojego imienia czy praca na rzecz relacji polsko-ukraińskich to nic innego jak polityczna emerytura? Czyżby za sprawą stały jakieś dodatkowe okoliczności? Czyżby miała jakieś drugie dno?

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?