Nie ukrywam, że jestem przynajmniej zdziwiony deklaracją prezydenta Bronisława Komorowskiego, że nie będzie kandydował w tegorocznych wyborach parlamentarnych. Po takich słowach jego wyborca mógłby odnieść wrażenie, że albo rację mają malkontenci, którzy zarzucali mu, że się obraził na niewdzięczny naród, albo ci, którzy słusznie dostrzegli jego immobilizm, przez który przegrał kampanię.
A przecież oba poglądy są nadzwyczaj schematyczne. Komorowski jako prezydent nigdy się nie obrażał, a kampania prezydencka była przegrana przede wszystkim przez bagaż niechęci wyborców do Platformy i nieudolność sztabu. Skąd więc ta deklaracja, która jest per se kapitulacją, bo przecież żadna to tajemnica, że wycofanie się do instytutu swojego imienia czy praca na rzecz relacji polsko-ukraińskich to nic innego jak polityczna emerytura? Czyżby za sprawą stały jakieś dodatkowe okoliczności? Czyżby miała jakieś drugie dno?
Stygmaty klęski?
W kulisach Platformy Obywatelskiej pojawiają się coraz częściej sugestie, że przegrany Bronisław Komorowski jest dla partii obciążeniem. Jako symbol pierwszej od lat wyborczej klęski miałby być cieniem, który kładzie się na szansach PO w wyborach parlamentarnych. Podobnym wizerunkowym obciążeniem mają być Sikorski i Rostowski, Sienkiewicz i Karpiński, a więc politycy z ekipy Donalda Tuska skompromitowani w aferze taśmowej. Stąd upokarzające targi o miejsca na listach, w końcu głośne wycofanie się z kandydowania byłego ministra spraw zagranicznych.
Ów cień skandalu, który faktycznie pogrążył Platformę, miałby sięgać również Komorowskiego. Tyle że Komorowski nie był bohaterem tej afery, ale wyłącznie jej ofiarą. Dlaczego miałby więc ponosić jakieś konsekwencje? Zwłaszcza że wybory przegrał o włos, a jego pozytywny elektorat był ledwie o pół miliona mniejszy od Andrzeja Dudy (8 112 311 głosów wobec 8 630 627) i niespełna o 10 proc. niższy od wyniku wyborczego z roku 2010, kiedy wygrał z Jarosławem Kaczyńskim, zyskując poparcie niemal 9 milionów Polaków.
Czyżby te liczby rzeczywiście mówiły o jego słabości? Czy w Platformie nie ma strachu, że obrażeni wyborcy Komorowskiego obrócą się przeciw partii, która nie może darować mu porażki? Ja na miejscu Ewy Kopacz poważnie bym się bał. Zwłaszcza że po odejściu dawnych liderów partii dotyka ewidentny deficyt osobowości.
Jakie twarze Platformy?
Któż więc zamiast Tuska, Komorowskiego, Sikorskiego tworzy dziś wizerunek Platformy? Centralne miejsce zajmuje Ewa Kopacz, polityk o ewidentnym braku charyzmy. „Lider okresu przejściowego", przynajmniej w ocenie kolegów partyjnych, którzy wyraźnie już pogodzili się z klęską wyborczą i głośno mówią o nachodzącym rządzie PiS. Pani premier ma „dociągnąć" rząd do wyborów i dać Platformie przyzwoitą liczbę mandatów w parlamencie.