– To jest więcej niż amnestia. Trzeba raczej mówić o kapitulacji wymiaru sprawiedliwości. Tak przynajmniej uważają Kolumbijczycy, którzy padli ofiarą FARC – mówi „Rz" Manuel Delgado, dyrektor Instytutu Badań nad Ameryką Łacińską w Sewilli.
W wojnie z marksistowską partyzantką od 1964 r. zginęło w Kolumbii przynajmniej 220 tys. osób. Nie ma nawet przybliżonych danych o liczbie zgwałconych przez bojowników kobiet. Wiadomo natomiast, że domy musiało opuścić 6 mln osób – to obok Syrii jedna z największych fal uchodźców w ostatnich dziesięcioleciach.
Ale mimo tak krwawego bilansu negocjowane od czterech lat porozumienie zakłada wyjątkowo łagodne warunki dla bojowników FARC – Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii. Tylko najwyżsi rangą dowódcy mają zostać pociągnięci do odpowiedzialności, ale i oni mogą liczyć na radykalne złagodzenie kary, jeśli przyznają się do popełnionych zbrodni. Wówczas zamiast na więzienie zostaną skazani na wykonywanie prac społecznych, w tym rozminowywanie terenów pozostawionych przez FARC. Co więcej, szeregowani członkowie ugrupowania otrzymają uposażenie odpowiadające 90 proc. pensji minimalnej do czasu, aż znajdą pracę. Reszta ludności takiego przywileju nie ma.
Porozumienie zostało odrzucone większością zaledwie 54 tys. głosów. 50,2 proc. spośród 13 mln Kolumbijczyków, którzy wzięli udział w głosowaniu, opowiedziało się przeciw porozumieniu. Frekwencja, biorąc pod uwagę znaczenie umowy, była wyjątkowo niska – 38 proc.
– Niektórzy przeciwnicy umowy twierdzą, że może ona doprowadzić do budowy w Kolumbii ustroju podobnego do tego, który istnieje w Wenezueli, a nawet na Kubie. Ale to nie jest poważny zarzut, większość głosujących nie brała takiego zagrożenia na poważnie. Co prawda negocjacje z FARC były prowadzone w Hawanie, a wspierał je nieżyjący już prezydent Wenezueli Hugo Chavez, ale Kolumbia jest bardzo konserwatywnym krajem, gdzie system inspirowany komunizmem nie miałby większych szans na sukces – uważa Delgado.