Chiny jako supermocarstwo: wpierw dobrobyt, potem demokracja

Stany Zjednoczone zbyt długo lekceważyły rosnącą potęgę Chin. Obudziły się, dopiero gdy stało się jasne, że Pekin chce obalić amerykańską hegemonię i stać się najważniejszym supermocarstwem świata. Kto wyjdzie z tego starcia zwycięsko?

Aktualizacja: 30.06.2019 19:37 Publikacja: 30.06.2019 00:01

Mao Zedong ogłosił powstanie Chińskiej Republiki Ludowej 1 października 1949 r. na Placu Niebiańskie

Mao Zedong ogłosił powstanie Chińskiej Republiki Ludowej 1 października 1949 r. na Placu Niebiańskiego Spokoju. Dziś nadzoruje go gęsta sieć kamer i niezliczone zastępy wojska oraz milicji

Foto: shutterstock

Czy Mao popełnił w ogóle jakieś błędy? – moje pytanie wywołuje konsternację oficjalnego przewodnika z Shaoshan, wioski w prowincji Hunan, na południowym wschodzie państwa, gdzie urodził się założyciel Chińskiej Republiki Ludowej. – W końcu jest odpowiedzialny za śmierć 40 mln ludzi, a może i więcej – dodaję.

Przed nami wielki pomnik chińskiego przywódcy, a pod nim dziesiątki wieńców, co chwilę kolejne składają delegacje działaczy Komunistycznej Partii Chin z całego kraju. Przewodnik przez chwilę konsultuje się z innym oficjelem, po czym zwraca się do mnie, patrzy prosto w oczy i pyta wymownie: – A ty, Jędrzeju, nigdy w życiu nie popełniłeś błędów?

Tym razem to ja nie bardzo wiem, co odpowiedzieć. Grupa zwiedzających idzie więc dalej.

W Chinach byłem ostatni raz 15 lat temu. Tym razem odkryłem zupełnie inne państwo, pewne siebie, gotowe rzucić wyzwanie Ameryce, zaproponować światu alternatywny model rozwoju i jeśli nie teraz, to w bliskiej przyszłości przejąć rolę najważniejszego z supermocarstw. To już nie jest kraj niskich cen i głodowych pensji, usłużnych kelnerów i rzesz ludzi, którzy na widok Europejczyka nie marzą o niczym innym, tylko o zrobieniu sobie z nim zdjęcia. W dziesięciomilionowej Changsha, stolicy Hunanu, zobaczyłem otwarte do późna w nocy galerie handlowe o niewyobrażalnej w Polsce skali, przez które przewalają się tłumy, chcące kupić i zjeść jak najwięcej.

W Jinan, gdzie mieszczą się władze nadmorskiej prowincji Szantung, po horyzont ciągną się 30-, 40-, a nawet 50-piętrowe bloki mieszkalne, a las dźwigów buduje kolejne. Z jednego miasta do drugiego przemieszczałem się cztero- czy nawet pięciopasmowymi autostradami, po których sunęły właściwie tylko wielkie samochody, często limuzyny lub modele o napędzie elektrycznym. Albo bezszelestnymi pociągami, które pędziły 300 i więcej kilometrów na godzinę po specjalnie zbudowanych dla nich betonowych estakadach. Korzystając z pekińskiego metra, które pod względem liczby przewożonych pasażerów i długości ustępuje tylko Szanghajowi, trudno mi było obronić się przed myślą, że chiński model rozwoju po prostu działa. Po wylądowaniu na warszawskim Lotnisku Chopina zaś czułem, że jestem na jakiejś głębokiej prowincji, w grajdole, skąd będzie można tylko biernie obserwować dalszy, niezwykły rozwój Chin i ich rywalizację z Ameryką.

A jednak w czasie ośmiodniowej podróży po tym ogromnym kraju wielokrotnie natknąłem się na sytuację, jak w Shaoshan. Konsternację, pełne zakłopotania milczenie, sieć zakazów czy wymijające odpowiedzi, byle ukryć jakąś niewygodną prawdę, która, jeśli wyszłaby na jaw, mogłaby zachwiać fundamentami tego z pozoru wszechpotężnego państwa.

Chyba nigdzie nie było tego widać lepiej niż w samym centrum chińskiego systemu władzy, na placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie. W tym właśnie miejscu 1 października 1949 r. Mao ogłosił powstanie Chińskiej Republiki Ludowej. Komunistyczne władze przystąpiły wówczas do burzenia części znajdujących się tu zabytkowych budowli. W ten sposób między Zakazanym Miastem, Wielką Halą Ludową i Muzeum Narodowym powstał największy plac miejski świata, na którym wiele lat później ustawiono monumentalne mauzoleum Mao Zedonga. Chodziło o stworzenie przestrzeni, która zdolna byłaby pomieścić nawet milion ludzi gotowych manifestować poparcie dla władz.

Ale dziś plac został poprzegradzany metalowymi barierkami na malutkie kawałki, do stojących przy nim budowali można się zbliżyć co najwyżej na odległość kilkuset metrów. Wszystko kontrolują niezliczone zastępy wojska, milicji i innych służb, a także gęsta sieć kamer. Aby się tu dostać, musiałem siedem razy pokazać paszport. A w nocy plac po prostu w ogóle jest zamknięty. Trudno to wszystko uznać za znak, że władze są przekonane o popularności założyciela nowych Chin i stworzonego przez niego ustroju.

Mao za 40 juanów

Oficjalnie Mao wciąż pozostaje wielkim bohaterem, to na nim opiera się legitymizacja władzy Chińskiej Partii Komunistycznej. Jego ogromny portret niezmiennie wisi na bramie prowadzącej do Zakazanego Miasta, podobizna zdobi wszystkie bez wyjątku banknoty kraju. Najwyraźniej na dowód respektu (w końcu wszystko, co reglamentowane, wzbudza większy szacunek) mauzoleum z zabalsamowanym ciałem wodza pozostaje otwarte tylko przez kilka porannych godzin.

Ale nie zawsze tak było: chińskie władze próbowały rozliczyć się ze spuścizną Mao. Idąc w ślady Nikity Chruszczowa, który na XX zjeździe KPZR w 1956 r. ujawnił część zbrodni Stalina, po 1978 r. Deng Xiaoping także chciał pokazać, że jego poprzednik ma wiele na sumieniu. Znalazł na to nawet matematyczną formułę: maoizm w 70 proc. był dobry, ale w 30 proc., szczególnie gdy chodzi o ofiary wielkiego skoku naprzód i rewolucji kulturalnej, zły. Bunt studentów, który został utopiony we krwi w 1989 r. na placu Niebiańskiego Spokoju, a także rozpad Związku Radzieckiego dwa lata później najwyraźniej przekonały jednak chińskie władze, że relatywizowanie dokonań założyciela ChRL może doprowadzić do upadku ustroju. Lepiej więc tego nie robić. Wajcha odwilży została cofnięta. W muzeum w Shaoshan nie ma mowy o milionach ofiar eksperymentów społecznych Mao i jego politycznych oponentach, rewolucja kulturalna nie istnieje. Niemal całkowicie wymazano nawet samego Stalina, w którego towarzystwie Mao pojawia się tylko raz, w czasie wizyty w Moskwie na przełomie 1949 i 50 roku.

Reformy, które przed 41 laty zainicjował Deng Xiaoping, doprowadziły jednak do powstania nastawionego niemal wyłącznie na konsumpcję społeczeństwa, które nijak nie przystaje do wizji maoizmu. Internet, choć kontrolowany, wymusza szybką wymianę informacji. I, szczególnie u młodych, coraz bardziej krytyczne spojrzenie.

– Dlaczego Mao jest na tych zdjęciach taki ponury – słyszę, jak jakaś dziewczyna pyta przewodnika w Shaoshan. Chodzi o pamiątki po pierwszej wizycie od objęcia władzy Przewodniczącego w rodzinnych stronach w 1959 r. – Mao był smutny, bo zdał sobie sprawę, że dziesięć lat po rewolucji ludzie wciąż źle się na wsi odżywiają, mają złe ubrania. On się o nich troszczył, czuł się jednym z nich – rzuca bez wahania gotową odpowiedź przewodnik. – To on przez te dziesięć lat nie wyjeżdżał nigdy na wieś? – pyta dziewczyna. Znów zapada milczenie, ale tym razem to przewodnik nie wie, co odpowiedzieć.

W sklepie z pamiątkami naprzeciwko mauzoleum Mao w centrum Pekinu podobiznę wodza można kupić we wszelkich wyobrażalnych formach: na wielkich talerzach, w formie stojącego lub siedzącego posążku, wyryte na szklankach czy wyszyte na obrusach. Wybieram „czerwoną książeczkę": zestaw cytatów z Mao po chińsku i angielsku. – 160 juanów – pokazuje na kalkulatorze sprzedawczyni. Odpowiednika 80 złotych nie zamierzam zapłacić, ale gdy odchodzę, pani biegnie za mną, cyfry na kalkulatorze szybko topnieją. W końcu staje na 40 juanach. W dzisiejszych Chinach dla handlarzy Mao ma swoją wartość, ale bez przesady.

Mariaż państwowego z prywatnym

W centrum Changsha piętrzy się restauracja Haierbage Halal. Ktoś najwyraźniej dorobił się na niej fortuny. To gmach z czterema luksusowo wykończonymi piętrami dla gości, w południe większość stolików jest zajęta. Przychodzą tu też często oficjalne delegacje. Przy wejściu stoi wielka postać Mao, na piętrze rewolucjonista jest już w pozycji siedzącej.

Ale właściciel czuje, że w Chinach wiatr zaczyna też wiać z innej strony, w roli duchowego przewodnika narodu twórcę ChRL stopniowo, ale konsekwentnie, zaczyna uzupełniać chiński filozof z VI w. przed naszą erą – Konfucjusz. Na jednym z boków dziedzińca, przed którym stoi restauracja, zbudowano nawet konfucjańską „świątynię". Jest dokładnym odwzorowaniem tych, jakie się stawia Buddzie: siedząca postać zajmuje centralną część, przed nią specjalny ołtarz z powtykanymi kadzidłami. Konfucjusz co prawda bogiem nie jest, ale z braku lepszej opcji może na razie grać taką rolę.

– Taoizm, buddyzm, konfucjanizm – nie jesteśmy jak Amerykanie, którzy mówią „God with us", mają monopol na Boga. Nie, jesteśmy tolerancyjni, łączymy wielu bogów – tłumaczy profesor Wang Yiwei. To dziś w Chinach gwiazda: z nadania władz jeden z czołowych promotorów „Jednego pasa i jednej drogi", najważniejszego projektu ekspansji gospodarczej i politycznej przywódcy kraju Xi Jinpinga. Ale w jego dwugodzinnym wykładzie dla dziennikarzy z 17 krajów Europy Środkowo-Wschodniej nazwisko Mao już w ogóle się nie pojawia.

– Chiny są potęgą inkluzywną, a nie ekskluzywną, wykluczającą innych, jak Ameryka. Naszym celem jest wielka harmonia, wzajemne korzyści dla wszystkich – przekonuje. W tej idealistycznej wizji założyciel ChRL raczej by faktycznie nie pasował, o tolerancję trudno go posądzić.

W wydanej kilka lat temu książce „Kiedy Chiny będą rządzić światem" („When China Rules the World") brytyjski sinolog Martin Jacques po części przyznaje rację Wangowi Yiwei. Uważa bowiem, że – w przeciwieństwie do Mao – Deng Xiaoping przestał kierować się radykalną ideologią i postawił na pragmatyzm. Jego liberalne reformy gospodarcze były wprowadzane stopniowo, najpierw w specjalnych strefach ekonomicznych, a gdy eksperyment się udał, objęły nadmorskie prowincje, jak Guangdong, i na koniec zawitały do głębi kraju. W przemyśle ten proces modernizacji opierał się początkowo właściwie tylko na inwestycjach z Hongkongu i Tajwanu, ale w ciągu jednego pokolenia doprowadził do powstania rodzimych potentatów, którzy w swoich sektorach często okazywali się liderami na świecie. Na wsi też nastąpiła rewolucja, ale kontrolowana: państwo pozostało jedynym właścicielem ziemi, a i tak sama możliwość jej wynajmu przez rolników doprowadziła do prawdziwej eksplozji produkcji żywności.

– Amerykanie od dziesięcioleci zapowiadają, że zbudują sieć superszybkich kolei. I co? Nic. A w Chinach mamy już dziesiątki tysięcy kilometrów takich tras. Wszystko dlatego, że ziemia należy do państwa i nikt nie blokuje inwestycji – przekonuje profesor Yiwei.

W ten sposób, subtelnie, pojawia się trzecie źródło legitymizacji autorytarnej władzy KPCh. Mao jest założycielem współczesnych Chin, Konfucjusz ideologiem hierarchicznego społeczeństwa, w którym należy słuchać przywódców. Ale coraz ważniejszym usprawiedliwieniem dla chińskiego ustroju są niezwykłe wyniki gospodarcze, możliwe dzięki rozpasanemu konsumpcjonizmowi. – Czyż kiedykolwiek w historii ludzkości udało się w ciągu 40 lat dokonać takiego skoku, wyciągnąć tylu ludzi z biedy – pyta mnie retorycznie ambasador Huo Yuzhen, pełnomocniczka Pekinu ds. kontaktów z krajami Europy Środkowo-Wschodniej.

Tylko jak w tym trójkącie między Mao, Konfucjuszem i pogonią za dobrami materialnymi odnajdą się Chińczycy, gdy uderzy pierwszy poważny kryzys gospodarczy, co przecież jest nieuniknione. Jaką legitymizację znajdzie wówczas dla siebie partia komunistyczna?

Niekonwencjonalny prezydent, nietypowa wojna

Na razie to pytania teoretyczne, gospodarka Państwa Środka pędzi. Chińczycy jednak jakby zapomnieli, że ich bezprecedensowy sukces gospodarczy to także zasługa Ameryki. Decydując się na nawiązanie stosunków dyplomatycznych i stopniowo coraz ściślejszą współpracę z Chinami, Waszyngton miał początkowo na względzie geopolitykę. Wizyta Richarda Nixona w Pekinie w 1972 r., ukoronowanie żmudnej ofensywy dyplomatycznej doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, a potem sekretarza stanu Henry'ego Kissingera, która objęła m.in. poufne negocjacje w warszawskich Łazienkach, pozwoliła na ostateczne zerwania sojuszu Chin i Związku Radzieckiego, stwarzając warunki dla ostatecznego zwycięstwa USA w zimnej wojnie dwie dekady później. Później amerykańską polityką wobec Chin kierowała jednak w coraz większym stopniu żądza zysku. Najpierw amerykańskie koncerny zarabiały krocie, wykorzystując niskie koszty produkcji w Chinach dla wypracowania ogromnej marży zysku ze sprzedaży produktów i usług na rynkach zachodnich. Później nie mniejsze zyski zaczęły też osiągać ze sprzedaży w samych Chinach, dziś drugiej gospodarce świata.

Teraz drogi obu mocarstw coraz bardziej się rozchodzą. Ameryka zorientowała się, że sprawy zaszły za daleko, Chiny stały się dla niej zbyt poważnym konkurentem. Pekin zaś czuje się już coraz pewniej i nie zamierza dłużej grać roli dostawcy tanich produktów dla amerykańskiego Walmarta i finansować życia ponad stan Ameryki. – Stany Zjednoczone się zmieniły i po odejściu Donalda Trumpa nie odwrócą swojej polityki – mówi o wojnie handlowej, jaką wypowiedział Pekinowi obecny prezydent USA, Wang Yiwei.

W Waszyngtonie od dawna obserwowano z niepokojem rosnącą potęgę Chin, ale wszelkie próby działania Białego Domu kontrowały same amerykańskie koncerny, które chciały możliwie długo zarabiać na chińskim rynku. Potrzeba było tak niekonwencjonalnego prezydenta, jak Donald Trump, aby w końcu Stany powiedziały: dość. Amerykanie nałożyli zaporowe cła na połowę chińskiego importu do USA, zablokowały też ekspansję telekomunikacyjnego giganta Huaweia. Chińsko-amerykańskie rokowania mogą co prawda doprowadzić do przejściowej odwilży, ale wizyta w kilku dużych chińskich koncernach wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego Ameryka doszła do ściany, i najbliższe dekady zapewne upłyną pod znakiem konfrontacji między oboma potęgami podobnie jak zimna wojna między Stanami i Związkiem Radzieckim rozstrzygała o losach świata przez cztery powojenne dekady.

Przemysłowe rekiny

Inspur, zatrudniający 33 tys. osób producent serwerów o przychodach 15 mld dol., przeniósł swoją siedzibę z Szanghaju do Jinanu, bo władze chciały nieco zrównoważyć geograficzny rozkład rozwoju kraju. Firma jest notowana na giełdzie, ale wciąż strategicznym inwestorem pozostaje w niej państwo. W gigantycznym holu, w którym wita się gości, są najpierw pokazane przykłady prymitywnej elektroniki: tranzystor, odbiornik radiowy, komputerowy monitor. Ale to historia. Po opisie partnerstwa z zachodnimi firmami, takimi jak IBM, które pozwoliły przejąć Chińczykom kluczowe technologie, przechodzimy do rzeczy poważnych. Hostessa nienagannym angielskim pokazuje grafikę, która musi porażać: Inspur jest po Dellu i Hewletcie-Packardzie trzecim największym potentatem na światowym rynku serwerów. W pierwszej piątce mieszczą się zresztą jeszcze dwie firmy z Chin: Lenovo i Huawei. Pani się nieco rozpędza, opowiada, że dzięki Inspur 2,4 mln urzędników ma bezpośredni dostęp do danych o chińskich obywatelach: kredyty mieszkaniowe, ubezpieczenia zdrowotne, zaległe podatki. W pewnym momencie na ekranie pojawia się zdjęcie mózgu i komuś wymyka się: big brother. Hostessa czuje, że lepiej zmienić temat.

W Zibo w prowincji Szantung grupa Jinjing też zaczynała skromnie: od warsztatu założonego w 1904 r. Ale dziś po halach spółki, która stała się światowym liderem w produkcji szkła, jeździ się motorynkami, tak duże są tu odległości. W jednej z nich robotnicy starannie sprawdzają jakość schodzących z taśm szyb samochodowych dla wymagającego klienta: Lamborghini.

Bo też Jinjing konkuruje już dziś nie tyle ceną, ile jakością. Dlatego zbiera jeden po drugim prestiżowe kontrakty: na szkło dla Burdż Khalifa, najwyższego budynku świata, który powstał w Dubaju, lotniska (w wiecznej budowie) w Berlinie, sieci Apple Stores. –Tylko kilka firm na świecie jest w stanie wyprodukować równie jasne szkło, co my – tłumaczy „Plusowi Minusowi" Monica Zhao (Chińczycy w kontaktach z cudzoziemcami często używają zachodnich imion) z działu badań technicznych koncernu. Naciskana, przyznaje, że firmę wiąże strategiczne partnerstwo z potentatem PPG z Pittsburgha.

Podobnie prężnie rozwijał się Zoomlion z Changsha. To dziś jeden największych producentów maszyn budowlanych w Chinach i światowy lider w budowie dźwigów. Korzystając z ogromnej skali produkcji, jaką daje chiński rynek, i wynikających z tego możliwości finansowych, Zoomlion połknął kilka małych europejskich firm wyspecjalizowanych w budowie maszyn budowlanych, takich jak choćby niemiecki m-tec.

Schyłek niskich kosztów

Wojna handlowa z USA może utrudnić chińskim firmom dalszą ekspansję. Tym bardziej że Donald Trump stawia twarde warunki jej zakończenia. Zapowiada, że nie zniesie karnych ceł, jeśli Chiny nie skończą z kradzieżą własności intelektualnej i przymusem transferu technologii lokalnym partnerom dla koncernów zachodnich. Czy to oznacza, że niezwykły wzrost Inspur, Jinjing, Zoomlion i tysięcy innych chińskich firm stanie pod znakiem zapytania?

– Eksportujemy tylko 10–15 proc. naszych maszyn, reszta trafia na rynek chiński. Ale Chiny to dziś 60 proc. światowego rynku budowlanego. Dlatego sprzedaż do USA nie ma dla nas strategicznego znaczenia – przekonuje „Plusa Minusa" Patrick Hei, dyrektor sprzedaży w Zoomlion. To samo wcześniej mówiła Monica Zhao – tylko 20 proc. dochodów ze sprzedaży szyb Jinjing pochodzi z zagranicy.

Chiny będą musiały w coraz mniejszym stopniu polegać na eksporcie, bo stają się krajem drogim. W Jinjing robotnik na taśmie zarabia już odpowiednik 1 tys. dol. miesięcznie, mniej więcej tyle, ile w innych wielkich zakładach przemysłowych, a nawet w urzędach. Chiny, gdzie 15 lat temu można było kupić niemal wszystko za bezcen, dziś stały się krajem dla turystów kosztownym. I któremu utrudnia to znalezienie rynków zbytu za granicą.

W zakładach ceramiki Huaguang w Zibo, jednych z pięciu najbardziej znanych w Chinach, przeżywam więc trudne chwile. Na wystawie prezentującej ofertę firmy pracownik uderza w talerz, który wydaje tak czysty dźwięk, jak najlepszy dzwon: to zasługa doskonałego materiału, z którego został wykonany. Gdy przykłada do reflektorka filiżankę, światło przebija się przez cieniutką ściankę, pokazując niezwykle subtelne kolory. W końcu decyduję się na zakup wykonanego w tej samej technologii kubka do herbaty. Cena, odpowiednik 600 złotych, jest dla mnie do zaakceptowania tylko dlatego, że to prezent urodzinowy dla żony. – Wysyłamy na eksport tylko 5 proc. naszej produkcji. Jesteśmy za drodzy. Jeśli Europejczycy mają tyle wydać na porcelanę, wolą Wedgwood czy Rosenthal, choć porcelana zrodziła się w Chinach i tu jest najbliższa perfekcji – tłumaczy hostessa oprowadzająca po Huaguang.

W imię dobrobytu

Konflikt handlowy z USA nałożył się na inny, poważniejszy problem – chińska gospodarka zwalnia. Z 11 proc. przed kilku laty wzrost gospodarczy wyhamował do 6 proc. PKB w skali roku. A to i tak dane oficjalne, które zdaniem wielu ekonomistów odbiegają od rzeczywistości. Dlatego wobec problemów ze sprzedażą za granicą rząd stawia na inwestycje w kraju. Państwowe (innych nie ma) banki usłużnie udzielają na to kredytów, lokalne władze budują coraz więcej gigantycznych budowli, nad których użytecznością można się zastanawiać. Wszędzie powstają gigantyczne hotele, w których hole wejściowe nie ustępują wielkością warszawskiemu Dworcowi Centralnemu, a obsługa musi pokazywać drogę do stołówki wśród gąszczy przepastnych korytarzy. Każde miasto ma ambicję zbudować jeszcze większe muzea, które przeważnie pozostają na wpół puste. Ale najbardziej budownictwo napędzają kredyty mieszkaniowe.

– Kupiliśmy mieszkanie o powierzchni 130 metrów kw., choć metr kwadratowy kosztuje już 2 tys. dol. – mówi „Plusowi Minusowi" pracująca dla lokalnych władz tłumaczka z Jinanu, której mąż jest urzędnikiem. – Rzecz jasna na kredyt – dodaje. W kolejnych dniach przekonuję się, że przynajmniej w dużych miastach Chin to norma.

Ale cena takiej strategii jest wysoka. Przede wszystkim gdy idzie o spuściznę kraju, który sam się chwali, że ma 5 tys. lat. Bo zamiast zabytków czy choćby lokalnego klimatu spotyka się tu niekończące się połacie monotonnych, a tak naprawdę przerażających swoją wielkością bloków.

Przypomina mi się też doświadczenie Hiszpanii z 2010 r., gdzie pompowana tanimi kredytami bańka nieruchomościowa wybuchła w końcu z taką siłą, że kraj stanął na skraju bankructwa. Podobny krach w chińskim wykonaniu mógłby być o wiele bardziej spektakularny, a jego konsekwencje globalne. Ale Pekin już dziś czuje się zbyt silny, aby kogokolwiek słuchać, korzystać z doświadczeń innych. – Nikt poza Chinami nie potrafi wytwarzać wszystkiego: od jedwabiu po satelity. Spójrz choćby, jak my jemy: pałeczkami, przez co drugą rękę mamy wolną i możemy jednocześnie coś innego robić. A Amerykanie? Potrzebują noża i widelca – profesor Wang Yiwei coraz bardziej się rozkręca. Na ekranie pojawia się wizerunek malutkiej Santa Marii, statku, którym Kolumb odkrył Amerykę. W tle wielokrotnie większa fregata Zheng He, chińskiego admirała, który w XV zapuścił się w dalekie, morskie podróży do Azji i Afryki.

– Oto, do czego prowadzi oddanie głosu ludziom, którzy nie mają dostępu do wiedzy – profesor przechodzi do brexitu. – Demokracja ma sens, ale ważniejszy jest dobrobyt. Taka musi być kolejność – podkreśla.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czy Mao popełnił w ogóle jakieś błędy? – moje pytanie wywołuje konsternację oficjalnego przewodnika z Shaoshan, wioski w prowincji Hunan, na południowym wschodzie państwa, gdzie urodził się założyciel Chińskiej Republiki Ludowej. – W końcu jest odpowiedzialny za śmierć 40 mln ludzi, a może i więcej – dodaję.

Przed nami wielki pomnik chińskiego przywódcy, a pod nim dziesiątki wieńców, co chwilę kolejne składają delegacje działaczy Komunistycznej Partii Chin z całego kraju. Przewodnik przez chwilę konsultuje się z innym oficjelem, po czym zwraca się do mnie, patrzy prosto w oczy i pyta wymownie: – A ty, Jędrzeju, nigdy w życiu nie popełniłeś błędów?

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Polityka
USA: Nieudane poszukiwania trzeciego kandydata na prezydenta
Polityka
Nie żyje pierwszy Żyd, który był kandydatem na wiceprezydenta USA
Polityka
Nowy sondaż z USA: Joe Biden wygrywa z Donaldem Trumpem. Jest jedno "ale"
Polityka
Afera na Węgrzech. W Budapeszcie protest przeciwko Viktorowi Orbánowi. "Zrezygnuj"
Polityka
Donald Trump reklamuje Biblię. Sprzedawaną za 59,99 dolarów