Organizacje te lubią mieć w nazwie słowa takie jak „demokracja" i „wolność", a gdy patrzy się na ich działania, przypomina się powiedzenie Bertolta Brechta, „że najwięcej ludzkości mają w gębie ludożercy".
Z samego zwrotu o „budowaniu społeczeństwa obywatelskiego" wynika, że ci budowniczy nie rozumieją, co to takiego jest. Do stworzenia społeczeństwa obywatelskiego potrzebne są przede wszystkim dobre prawo i atmosfera, w której może się ono rozwijać. I ludzie, którzy odczuwają potrzebę zmiany lub poprawienia czegoś konkretnego, na przykład pomocy kalekom czy bezdomnym, stworzenia konkretnego stowarzyszenia, które chce coś konkretnego zbudować, byle to nie było samo społeczeństwo. Pieniądze nie są na początku potrzebne. Powiedziałabym nawet, że bardziej wtedy przeszkadzają, niż pomagają.
Prawie 20 lat temu napisałam artykuł (zatytułowany po angielsku „Sometimes less is more") o tym, że czasami mniej może okazać się więcej. Opisywałam między innymi pierwsze wybory w Gruzji, gdy jeszcze nie pojawiły się zagraniczne pieniądze i ludzie sami się mobilizowali, by informować, monitorować, sprawdzać kandydatów i oceniać wyniki. Dziesięć lat później były już w Gruzji obecne zachodnie instytucje, głównie amerykańskie, zmniejszyła się liczba wolontariuszy i przede wszystkim głosujących.
Już na samym początku, po upadku Związku Sowieckiego, fundatorzy amerykańscy nie przywiązywali zbyt dużej wagi do istniejących w byłym sowieckim obozie – czasem małych – organizacji, ale zajmowali się masowym tworzeniem nowych instytucji, i to nie z ludzi kompetentnych w jakiejś dziedzinie, ale raczej z nieznajdujących lepszego zajęcia absolwentów wydziałów humanistycznych. Zbierano ludzi i uczono, jak zakładać organizacje, jak pisać budżety i jak formułować swoje misje w zależności od tego, gdzie i jakie są pieniądze.
Niestety, zwyczaje amerykańskie szybko przyjęły się na niedoświadczonym gruncie wschodnioeuropejskim. Ktoś mógłby tu mi zarzucić, że sama reprezentuję organizację amerykańską. Ale właśnie doświadczenie sprzed upadku komunizmu nauczyło nas, jak daleko może pójść pomoc niewielka, ale dana tym, którzy już sami zaczęli coś robić. Do 1989 roku nasza organizacja IDEE (nowojorsko-waszyngtońska, w żadnym razie nie ta skompromitowana w mej opinii warszawska), a przedtem Komitet Poparcia Solidarności, dawała prasie podziemnej granty wynoszące od 50 do 500 dolarów, a warunkiem było wydanie już co najmniej trzech numerów, choćby były jednostronicowe. Nie uczyliśmy nikogo, jak zakładać gazetki. W latach 1992–1994 IDEE (licząca od czterech do siedmiu osób) rozprowadziła prawie pół miliona dolarów w dziewięciu państwach Europy Wschodniej dla 129 odbiorców, z których prawie 100 działało poza stolicami. Nasze koszty administracyjne były poniżej 10 proc., do głowy nam nie przychodziło, że można sobie wypłacać wysokie pensje i mieszkać w luksusowych hotelach.