Wieczór wigilii Bożego Narodzenia 1941 r. był mroźny – jak cała tamta zima. Gdzieś daleko na wschodzie „generał Mróz" kruszył szeregi niezwyciężonej dotąd armii III Rzeszy. Ale więźniowie obozu Auschwitz, spędzeni tego wieczora na plac apelowy, jeszcze o tym nie wiedzieli. Zimno, które nękało ich ciała, było w tym momencie sojusznikiem ich oprawców.
Tak późny apel nie był tu rzeczą zwyczajną, musiał zatem więźniów zaskoczyć. Niebawem okazało się, co było jego przyczyną. Ustawionym w szeregi, zmarzniętym postaciom w pasiakach odczytano bożonarodzeniowe orędzie papieża Piusa XII, dopiero co wygłoszone w radio watykańskim. Odczytano je po niemiecku, w języku, który – po miesiącach pobytu w obozie – lepiej lub gorzej rozumiała większość uwięzionych. „My, którzy w tych gorzkich czasach zaburzeń wojennych dręczeni jesteśmy przez wasze udręki i cierpimy z powodu waszych cierpień, my, którzy żyjemy podobnie jak wy" – słowa, które słyszeli, dotykały ich nie mniej boleśnie niż lodowate podmuchy wiatru. Orędzie papieża, choć nie nazywało zła po imieniu, było w istocie obroną małych i słabych narodów przed agresją tych wielkich i silniejszych. Jednak czytane po niemiecku, na placu apelowym Auschwitz, w dodatku zapewne z nieuniknioną w tej sytuacji ironią na ustach lektora, wywołało skutek odwrotny do zamierzonego. Tego wieczora na placu apelowym umarły 42 osoby: z zimna i braku nadziei. Ten, kto wpadł na pomysł owego spektaklu, miał naprawdę szatańską wyobraźnię.
Niebawem jednak w bloku numer 25 rozegrała się scena, która była zupełnie innym rodzajem czarowania rzeczywistości. W kącie jednej z sal więźniowie ubrali przemyconą do obozu choinkę. Jeden z nich zawiesił na drzewku, w dyskretnym miejscu, polskiego orła, którego sam wyrzeźbił z brukwi. Był to Witold Pilecki.
Ciekawa gra za drutami
Rotmistrz trafił do obozu we wrześniu 1940 r., w kilka miesięcy po jego powstaniu. Gdy pierwsze, głuche i niejasne wieści o Auschwitz zaczęły docierać do Warszawy, sztab Tajnej Armii Polskiej – którą założył m.in. sam Pilecki – postanowił wysłać tam swojego człowieka. Miał zbadać metodę działania machiny terroru oraz możliwość zorganizowania konspiracji, która w stosownym momencie mogłaby pomóc więźniom w masowej ucieczce. Ale przede wszystkim miała podtrzymywać ich na duchu.
Do tego zadania Pilecki zgłosił się dobrowolnie. Zaopatrzony w kenkartę na fałszywe nazwisko Tomasz Serafiński dał się ująć w łapance i tym sposobem szybko trafił za obozowe druty. „Władek pytał [mnie] zawsze: »No, Tomasz, jak się czujesz?«. Odpowiadałem z wesołą miną, że czuję się doskonale. Początkowo dziwiono się, później się przyzwyczajono i wreszcie uwierzono, że się czuję doskonale. Nie mogłem odpowiadać inaczej. [...] Co by było, gdybym się choć raz poskarżył, że jest mi źle, lub że jestem słaby i że właściwie przyparto mnie pracą tak, iż sam, dla ratowania swego życia, szukam wyjścia... Jasne, że wtedy nie mógłbym ani sugerować niczego innym, ani czegokolwiek od kogoś wymagać..." – pisał w raporcie sporządzonym we Włoszech w 1945 r., po uwolnieniu z obozu w Murnau. A „wymagać" musiał od wielu. W siatkę obozowej konspiracji udało mu się wciągnąć około tysiąca osób. Bez niepotrzebnych tu fanfar zaprzysięgania zorganizował owych ludzi w małe, pięcioosobowe grupy, które wzajemnie o sobie nie wiedziały. Wielu z nich umarło bądź zostało zabitych – jak to w Auschwitz. Ale siatka Pileckiego, jako taka, nigdy nie została zdekonspirowana.