Wiara jest ciemnością. Przed tym wymiarem wiary nie da się uciec. Mimo że realne życie duchowe doprowadza do pewności, pozwala oprzeć się o prawdę o Bogu, a nawet o Boga samego, nigdy nie przestaje być wiarą. Przynajmniej do śmierci. Owszem w ramach drogi wiary gromadzę racjonalne argumenty, prawdy i zjawiska, które uprawdopodabniają wiarę, są wystarczające, żeby zawierzyć. Niemniej właśnie „zawierzyć", czyli przyjąć prawdę nie z tego świata, która wymyka się dowodom. Pozostawia margines na podanie samej siebie w wątpliwość.
Mało zachęcająca perspektywa...
Czyżby? Człowiek wierzący to ktoś realnie wolny. Nie jest niczym przymuszony, żeby wierzyć. Ani lękiem, ani chęcią zysku, ani przymusem zasługiwania na błogosławieństwo. Nie jest nawet zmuszony tradycją, wychowaniem, kulturą i tym wszystkim, co najczęściej jest wymieniane jako powód, dla którego – dajmy na to – chcemy ochrzcić dziecko. Jedynym powodem do wiary jest samo objawienie się Boga, które odczytuję jako racjonalne, przekonujące, wystarczająco uzasadnione, bym mógł uwierzyć w jego prawdziwość.
Zachęcający jest sam fakt, że Bóg chce dać się poznać i pozwala do siebie się zbliżyć, a koniec końców i upodobnić. Człowiek, jedno z miliardów istnień, które żyły, żyją czy żyć będą na Ziemi, jedno z ziarenek materii w widzialnym wszechświecie, którego wielkość ledwie przeczuwamy. Co prawda, opisujemy ją liczbami, ale przez to staramy się jedynie oswoić niepokojący ogrom przestrzeni i czasu, który wymyka się jakimkolwiek zabiegom wyobraźni.
Właśnie gdzieś w przepastnym kosmosie pojawia się istotka, której Bóg chce dać się poznać i upodobnić ją do siebie. Sam przez nic nie jest ograniczony, obejmuje wszystko, i to, co już poznaliśmy, i to, co na zawsze pozostanie poza naszym zasięgiem. A jednak chce być kochany przez te malutkie stworzenia, którymi jesteśmy. Czy to nie jest wystarczający powód, by skorzystać z przywileju zbliżenia się do Niego?
A może istotną rolę odgrywa tu kwestia rozumu?
W sprawie wybiórczego stosowania wymagań wiary? Pudło. Przede wszystkim współcześnie rozum wcale nie jest doceniany. Proszę zwrócić uwagę na debatę publiczną. To nie jest debata, w której zasadniczą rolę odgrywają argumenty – instrument rozumu. Dziś w życiu społecznym, a w konsekwencji i w osobistym, najważniejszą rolę odgrywają opinie i emocje, które wzmacniają przywiązanie do opinii. Namysł, szukanie racji, ważenie ich i uzgadnianie ze sobą to ciężka i żmudna praca. Niewielu się nią para. Łatwiej przyjąć lub co najwyżej sformułować opinię na ten czy inny temat. Przyjmujemy opinie tych, których szanujemy, darzymy sympatią, którzy wydają się nam rozsądni lub ewentualnie zdają się być w czymś kompetentni. W takim świecie księża przegrywają pojedynki. Często wcale nie są mili, sympatyczni, nie budzą zaufania, a niekiedy okazują się za słabo przygotowani, by posłużyć się autorytetem opartym na kompetencjach.
Myślę, że nie muszę zaznaczać, ale dla porządku to zrobię, że znam wielu duchownych kompetentnych, sympatycznych i budzących zaufanie. Niemniej jeśli opinia jest tym, co nami kieruje i łatwiej się przywiązujemy do niej niż do argumentu, wówczas rozum pozostaje na, że tak się wyrażę, „stand by" (w stanie czuwania). Nie ma szczególnie wiele do zrobienia.
Bo w istocie kiedy odważymy się poddać system wiary krytyce rozumu, rzetelnej, uczciwej i wymagającej zarazem, okaże się, że wiara dobrze sobie z nią radzi.
Okazuje się, że dwa tysiące lat chrześcijaństwa nie minęło nam na fanatycznym przywiązaniu do opowieści dla dzieci. Chrześcijańscy myśliciele od wieków starają się wyrazić prawdy objawione w kategoriach akceptowalnych przez rozum. Zapewniam, że naprawdę sporo osiągnęli. Sądzę, że niewiele osób krytykujących Kościół i jego nauczanie z pozycji opinii spędziło wystarczająco dużo czasu, by poznać to, co krytykują. Niestety wiara wyniesiona z okresu dzieciństwa często pozostała dziecinna. Nierzadko spotykam dorosłych, którzy mówią „paciorek do Bozi", a ich sumienie wyrzuca im, że nie słuchają rodziców, mimo iż mają po trzydzieści i więcej lat. Skoro nasze wyobrażenie o Bogu wciąż kształtuje obraz brodatego starca, nic dziwnego, że chcemy mieć z nim niewiele wspólnego.
Z jednej strony zatem wiara da się wyrazić w czymś o wiele większym od opinii. Z drugiej strony potrafi zaadaptować twierdzenia choćby w zalążku z nią spójne, jak na przykład teorię wielkiego wybuchu. Przy tym wcale nie musi ich przerabiać na infantylne uproszczenia, jakby stworzenie świata sprowadzało się do wielkiego wybuchu. Wiara rozumna pozostawia swobodę w namyśle nad tym, co stworzone. Nie obawia się wyników tego namysłu. Nie boi się zadawać pytań genetyce czy naukom społecznym lub też psychologii. Przeciwnie, chętnie ich słucha.
Świat ludzi pozwala się badać i coraz lepiej go rozumiemy, sięgamy coraz głębiej i dalej w opisie tego, co nas otacza. Naiwnym byłoby sądzić, że nauki nie uprawiają również ideolodzy, a wśród wierzących nie znajdą się osoby fanatyczne. Jeśli jednak odetniemy z obu stron ekstrema, możemy z powodzeniem szukać komplementarnego opisu świata.
Wracając do istoty pytania. Rozum, gdy rzeczywiście jest używany, nie ma tendencji do wyrzucania za burtę tego, co trudne do zrozumienia. Podobnie dojrzała wiara nie ma za zadanie uzupełnienia Bogiem luk w wiedzy (ang. God of the gaps). Dojrzała wiara i uczciwy rozum dobrze się uzupełniają.
rozmawiał Tomasz Krzyżak
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95