O. Tomasz Grabowski: Oprócz kultu - kultura

Trudno radykalnie zaprzeczyć istnieniu Boga, łatwiej jest uprościć Jego obraz do takiej postaci, która pozwoli z „narzuconych" przez Kościół zasad wybrać niektóre. Jak się to robi? Nic prostszego – mówi Tomaszowi Krzyżakowi o. Tomasz Grabowski, prezes wydawnictwa "W drodze", dominikanin.

Publikacja: 18.05.2018 17:00

O. Tomasz Grabowski: Oprócz kultu - kultura

Foto: Fotorzepa/ Marian Zubrzycki

Plus Minus: Mamy ostatnio sporo inicjatyw typu „Noc konfesjonałów", bardzo późne msze niedzielne – ojca współbracia w Warszawie odprawiają liturgię o 21.30 i reklamują ją hasłem: „ostatnia msza w mieście". Kiedyś tego nie było. Na ile pracę duszpasterską trzeba dziś dostosować do potrzeb ludzi?

O. Tomasz Grabowski: Ależ właśnie na tym polega tak zwana praca duszpasterska! Z Ewangelią wychodzi się do ludzi. Różne są formy tegoż wychodzenia. Jedne mniej, inne bardziej udane. Przypominam sobie, że przez lata nieszpory w Tyńcu u benedyktynów odprawiano o godz. 15, a przecież jest to modlitwa wieczorna, którą należy odmówić mniej więcej o zachodzie słońca. Wielu purystów dziwiło się temu rozwiązaniu, które jawnie było niezgodne z przepisami.

Okazuje się, że dziwna pora nieszporów była wynikiem działania duszpasterskiego właśnie. Co prawda, mało kto o tym wiedział. Otóż, belgijscy benedyktyni, którzy przyczynili się do restauracji opactwa, wprowadzili w Tyńcu program dnia ze swojego domu. W Zevenkerken, z którego pochodzili, chwilę przed trzecią po południu przypływał prom z robotnikami idącymi na drugą zmianę do pracy, a zabierał tych z pierwszej. Wielu spośród nich, czekając na prom, wstępowało do kościoła benedyktynów, by się pomodlić. Mnichom zależało, żeby wykorzystać tę sytuację i jeszcze bardziej pobudzić pobożność prostych ludzi. Wobec tego z powodów stricte duszpasterskich przesunęli godzinę modlitw.

W Tyńcu nie miało to rozwiązanie żadnego sensu, ale tak jak powiedziałem: próby duszpasterskie są mniej lub bardziej udane. Nie wiem, szczerze mówiąc, czy historia jest prawdziwa, ale i tak się ją dobrze opowiada.

A nie jest tak, że przez to wierni zaczęli traktować Kościół jak sklep, a duchowni wiernych jak klientów, którym trzeba coś dać, by przyszli?

Jeśli wierni traktują Kościół jak sklep, to raczej myślą o nim jak o second-handzie. Zużyte idee, wybrakowane produkty. Duchowni często starają się przepakować „towar", licząc na to, że nowa formuła, w jakiej podadzą dawne treści, zwiększy zainteresowanie. To niekoniecznie jest zły kierunek działania. Jednak może okazać się niewystarczający. Wiara jest zobowiązaniem. Do zobowiązania się nie wystarczy być fanem, trzeba być przekonanym wyznawcą. Dobry marketing – zmiana opakowania – w pierwszym rzędzie gromadzi fanów i cieszy przekonanych, ponieważ cenione przez nich idee nie są staromodne.

To nie za mało, by pozyskać nowych, zaangażowanych wyznawców?

Rzeczywiście potrzeba czegoś więcej. Wydaje mi się, że problem jest analogiczny do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Żyjemy w społeczeństwie wciąż za mało obywatelskim. Władzę oddajemy politykom, dbanie o sprawy wspólne urzędnikom, wychowanie dzieci nauczycielom... Samo przeciwstawienie duchownych świeckim, opozycja sprzedawca – klient wskazuje na to, że o Kościele myśli się podobnie. Kościół, żeby nie skostniał, nie może być postrzegany jako kolejny punkt usługowy, do którego przychodzi się załatwić sprawę: chrzest, pogrzeb czy ślub.

Papież Franciszek mawia, że duszpasterze mają pachnieć jak owce i wsłuchiwać się w głos ludu.

Słuchanie ludu – to kolejna pułapka uproszczonego widzenia Kościoła. Dlaczego słuchanie, a nie dialog? Dialog o wiele bardziej przypomina to, co dzieje się w Bogu. Słuchanie to metafora o zabarwieniu feudalnym: arcyksiążę łaskawie słucha poddanych i jeśli ustąpi, to spełni ich postulaty. Upraszczam. Niemniej trudno zaprzeczyć, że o Kościele myślimy w kategoriach politycznych– albo jako o sprawujących władzę feudałach i ich poddanych, urzędnikach i petentach, albo jak o demokracji ateńskiej. Ani jedna, ani druga metafora nie jest trafna. Kościół nie bez przyczyny opisywany jest w Piśmie jako ciało i jako związek narzeczeński. Taki opis zakłada i obecność władzy, i współdziałania, szukania wspólnego dobra i wzajemnego upominania, dbania o siebie nawzajem i stawiania sobie wymagań, troski o najsłabszych i wzmacniania silnych.

Postawa obywatelska zakłada wzięcie odpowiedzialności za konkretny odcinek wspólnego kapitału. Subsydiarność i wpływ na bieg spraw z poszanowaniem sprawowanych ról. Kościół mógłby być wzorem tych postaw.

Czy wobec tego czarne marsze są dobre, bo wynikają z postawy obywatelskiej?

Dobre są postawy obywatelskie, ale niekoniecznie idee obywateli. Obecnie kłopot, z jakim się mierzymy w Kościele rozumianym właściwie, czyli wspólnocie duchownych i świeckich, to ograniczenie działania do odległych od siebie dziedzin. Mianowicie duchowni zajmują się kultem, a świeccy szeroko pojętą polityką. W takim układzie duchowni na ambonie głoszą określone wartości, a świeccy przenoszą je w świat polis. Zakładając, że i wartości, i ich ukonkretnienie w ustawodawstwie są właściwe, to jednak na dłuższą metę nie sposób ochronić ani jednych, ani drugich. Brakuje połączenia, którym jest kultura. To skądinąd kapryśna dama. Można być albo jej mecenasem, albo utrzymankiem.

Kościół – powtórzę: rozumiany właściwie – za mało wagi przykłada do kształtowania kultury. Idee oderwane od niej, niemające na nią wpływu zgasną.

Co powinien zrobić?

Nie sugeruję, by rezygnować z kultu lub zaangażowania w kształt prawodawstwa, nie budować okazałych świątyń i nie dbać o obecność religii w życiu publicznym. Trzeba sobie jednak uświadomić, że niebawem nie będzie możliwe przekonanie wystarczającej liczby obywateli do takiej czy innej decyzji, jeśli nie będziemy formować kultury. Kapitalnie ważne jest, by promować takie postacie jak bł. Hanna Chrzanowska, nie można jednak ograniczyć się w tym działaniu do transmisji jej beatyfikacji. Kościół – z uporem będę powtarzał: rozumiany właściwie – w zasadzie jest nieobecny przy produkcjach filmowych, które mają największy wpływ na zagospodarowanie wyobraźni. Za mało angażuje się w tworzenie muzyki, również rozrywkowej. Niewystarczająco jest obecny w sztuce, publicystyce, działaniach internetowych.

No tak, ojciec Ray Kelly z Irlandii najpierw podbił internet, a niedawno publiczność programu „Mam talent". Inny duchowny, ks. Rob Galea, śpiewał w australijskiej edycji programu „X Factor". Już słyszę głosy oburzenia po tym, jak ojciec Tomasz Grabowski pojawi się np. w „The Voice of Poland".

(śmiech) To mi nie grozi. Nie mówię, że powinniśmy zacząć śpiewać czy tańczyć w telewizji. Ale duchowni, czyli na przykład Episkopat, mogą inspirować i wzmacniać inicjatywy, które mają na celu stworzenie ekosystemu dla wiary. Wierni są niezastępowalni w samym jego tworzeniu, to oni mają największy wpływ na tworzenie i odbiór kultury. Osiągnięcie realnego wpływu na kulturę prawdopodobnie w ogóle nie jest możliwe, jeśli nie będzie wspólnym działaniem jednych i drugich. Nie jest też możliwe, jeśli będzie ograniczać się do akcji, a nie stanie się trendem. Podobnie nie jest też możliwe, jeśli będzie się ograniczać do publicznego sprawowania nabożeństw. Akcje i nabożeństwa odprawiane choćby i po same granice kraju, są ważne, potrzebne i częstokroć dobre. Nie są jednak wystarczające.

Jak to jest z naszym katolicyzmem? Jeden z biskupów mówił mi niedawno, że czasem odnosi wrażenie, że traktujemy nauczanie Kościoła jak swego rodzaju sklep z sałatkami. Bierzemy pierwszą, trzecią, szóstą. Reszta nam nie pasuje?

Wiara chrześcijańska jest bardzo trudnym systemem, który działa jedynie wówczas, gdy przyjmie się rządzące nim jedno proste założenie. Jakie? O tym za chwilę. Przyjrzyjmy się najpierw błędom, które prowadzą do opisanej postawy. Najpowszechniejszym jest uproszczenie wiary przez sprowadzenie jej do systemu etycznego. Domyślam się, że większość osób na pytanie o to, co w chrześcijaństwie jest najważniejsze, odpowie, że bycie dobrym dla ludzi, kierowanie się przykazaniami i nierobienie krzywdy innym. Jakby celem chrześcijaństwa było doprowadzenie ludzi do doskonałości moralnej.

A nie jest?

Owszem, ten wątek jest istotny dla wiary chrześcijańskiej, ale jest wtórny, pochodny od o wiele bardziej fundamentalnej prawdy. Innym błędem będzie sprowadzenie wiary do altruizmu, niekiedy aż po heroizm. Choć to jedynie mutacja poprzedniego błędu. Wiara sprowadzona do systemu moralnego aż się prosi o uproszczenie wymagań, dostosowanie ich do możliwości statystycznego Kowalskiego. Najciekawsze jest jednak to, że dla osób moralnych, przyzwoitych, żyjących w zgodzie z innymi lub żyjących etycznie nie ma nic do zaproponowania poza ewentualnym silniejszym umocowaniem zasad, dodaniem sankcji za ich łamanie bądź nagrody za ich przestrzeganie.

O wiele subtelniejszym błędem jest sprowadzenie wiary do formy pocieszenia, dodania otuchy. Znów, ten wątek oczywiście jest obecny w religii, ale nie jest zasadniczy, pojawia się jak ciepło przy tarciu, mimochodem. Jeśli przeżywanie wiary sprowadzimy do zapewnienia źródła Boskiej opieki, nie dość, że modyfikujemy sens wiary, to dodatkowo, nie mamy nic do zaproponowania ludziom silnym, radosnym, szczęśliwym, odnoszącym sukcesy i cieszącym się powodzeniem.

Wreszcie, możemy wiarę sprowadzić do formy gwarancji osiągnięcia powodzenia. W Stanach Zjednoczonych, w szczególności we wspólnotach protestanckich, modna jest Ewangelia Pomyślności (Prosperity Gospel). W ramach tego podejścia Boga przedstawia się jako bóstwo, które wynagradza dobrobytem okazywanie mu posłuszeństwa. Ponownie, głosząc taką pseudoewangelię, nie mamy nic do zaproponowania tym, którzy albo się Boga nie przestraszą, albo nie potrzebują w życiu dodatkowych gwarancji, bo wolą mierzyć się z rzeczywistością, zamiast łudzić się marzeniami.

Z czego to wynika?

Takie czy inne uproszczenia same w sobie są wybiórczym podejściem do wiary. Nic dziwnego więc, że ci, którzy im ulegają, poddają wiarę dalszej „obróbce ze skrawaniem". Wycinają to, co zbyt wymagające, niespójne z przyjętym założeniem, staroświeckie... Tak, jak powiedziałem, wiara chrześcijańska jest i skomplikowana, ponieważ obejmuje masę różnych twierdzeń, i prosta, bo u fundamentu leży jedna zasada. Chrześcijaństwo to odpowiedź na objawienie się Boga. Wiara zatem jest przyjęciem prawdy o Nim i okazaniem mu posłuszeństwa. Poznaniem Jego i postępowaniem zgodnie z tym, czego oczekuje.

Jeśli brakuje rozumienia tego fundamentalnego stwierdzenia, wówczas rzeczywiście chrześcijaństwo jest nieakceptowalne. Czy można – kierując się jedynie zdrowym rozsądkiem – wskazywać męczenników jako wzór do naśladowania? Albo czy ograniczając się do etyki, można stawiać ideał kochania nieprzyjaciół, przebaczenia, niestawiania oporu złemu? Czy znając się choć trochę na ludziach, można za ideał przedstawiać wstrzemięźliwość seksualną? Można. Tylko że nie należy spodziewać się szczególnych efektów takiego działania. Wiara oderwana od swojego podstawowego celu: poznania Boga i okazania Mu czci przez posłuszeństwo, staje się niezrozumiała, ciężka i nieprzydatna.

I wtedy pojawiają się różne uproszczenia...

Trudno jest osobiście uznać, że Bóg nie istnieje i wobec tego nie będę zaprzątał sobie głowy Jego oczekiwaniami. Wybrać samotność i przyjąć za paradygmat rządzący moim postępowaniem radykalny ateizm. Zgadzać się na to, że jestem wynikiem niezliczonych przypadków, moje myśli mają wartość mierzoną jedynie w miliwoltach, a wrażenia wewnętrzne, jak miłość i nienawiść, to wynik społecznych uwarunkowań.

Skoro trudno tak radykalnie zaprzeczyć istnieniu Boga, łatwiej jest uprościć Jego obraz do takiej postaci, która pozwoli z „narzuconych" przez Kościół zasad wybrać niektóre. Jak się to robi? Nic prostszego, odrzuca się objawienie. Rzadko kiedy wprost, najczęściej w postaci zakamuflowanej. Tworzy się obraz Boga pobłażliwego, wyrozumiałego dla wad i nieskorego do wynagradzania krzywd, zmiennego w ramach postępu cywilizacyjnego, modyfikującego raz dane słowo... Obraz na naszą miarę, ponieważ de facto skonstruowany na nasze podobieństwo.

Nasz stosunek do Kościoła, do wiary to kwestia przemian społecznych, bardziej wykształconego społeczeństwa, dojrzałości?

Nic bardziej mylnego. Każda z postaw, które wymieniłem – a z pewnością można wskazać i inne uproszczenia wiary – nie ma nic wspólnego z dojrzałością. Przeciwnie, to zamiana wiary na światopogląd bądź akceptowalną postawę życiową. Akceptowalną w znaczeniu „znośną". Wybieram tyle, ile zdołam unieść lub ile mi się przyda. Z rzeczywistą wiarą nie ma to nic wspólnego. Albo co najwyżej tyle, ile dym ma coś wspólnego z ogniem. Jeśli ktoś decyduje się na rzeczywiste zawierzenie, równocześnie godzi się na życie w ciemności.

Wiara jest ciemnością. Przed tym wymiarem wiary nie da się uciec. Mimo że realne życie duchowe doprowadza do pewności, pozwala oprzeć się o prawdę o Bogu, a nawet o Boga samego, nigdy nie przestaje być wiarą. Przynajmniej do śmierci. Owszem w ramach drogi wiary gromadzę racjonalne argumenty, prawdy i zjawiska, które uprawdopodabniają wiarę, są wystarczające, żeby zawierzyć. Niemniej właśnie „zawierzyć", czyli przyjąć prawdę nie z tego świata, która wymyka się dowodom. Pozostawia margines na podanie samej siebie w wątpliwość.

Mało zachęcająca perspektywa...

Czyżby? Człowiek wierzący to ktoś realnie wolny. Nie jest niczym przymuszony, żeby wierzyć. Ani lękiem, ani chęcią zysku, ani przymusem zasługiwania na błogosławieństwo. Nie jest nawet zmuszony tradycją, wychowaniem, kulturą i tym wszystkim, co najczęściej jest wymieniane jako powód, dla którego – dajmy na to – chcemy ochrzcić dziecko. Jedynym powodem do wiary jest samo objawienie się Boga, które odczytuję jako racjonalne, przekonujące, wystarczająco uzasadnione, bym mógł uwierzyć w jego prawdziwość.

Zachęcający jest sam fakt, że Bóg chce dać się poznać i pozwala do siebie się zbliżyć, a koniec końców i upodobnić. Człowiek, jedno z miliardów istnień, które żyły, żyją czy żyć będą na Ziemi, jedno z ziarenek materii w widzialnym wszechświecie, którego wielkość ledwie przeczuwamy. Co prawda, opisujemy ją liczbami, ale przez to staramy się jedynie oswoić niepokojący ogrom przestrzeni i czasu, który wymyka się jakimkolwiek zabiegom wyobraźni.

Właśnie gdzieś w przepastnym kosmosie pojawia się istotka, której Bóg chce dać się poznać i upodobnić ją do siebie. Sam przez nic nie jest ograniczony, obejmuje wszystko, i to, co już poznaliśmy, i to, co na zawsze pozostanie poza naszym zasięgiem. A jednak chce być kochany przez te malutkie stworzenia, którymi jesteśmy. Czy to nie jest wystarczający powód, by skorzystać z przywileju zbliżenia się do Niego?

A może istotną rolę odgrywa tu kwestia rozumu?

W sprawie wybiórczego stosowania wymagań wiary? Pudło. Przede wszystkim współcześnie rozum wcale nie jest doceniany. Proszę zwrócić uwagę na debatę publiczną. To nie jest debata, w której zasadniczą rolę odgrywają argumenty – instrument rozumu. Dziś w życiu społecznym, a w konsekwencji i w osobistym, najważniejszą rolę odgrywają opinie i emocje, które wzmacniają przywiązanie do opinii. Namysł, szukanie racji, ważenie ich i uzgadnianie ze sobą to ciężka i żmudna praca. Niewielu się nią para. Łatwiej przyjąć lub co najwyżej sformułować opinię na ten czy inny temat. Przyjmujemy opinie tych, których szanujemy, darzymy sympatią, którzy wydają się nam rozsądni lub ewentualnie zdają się być w czymś kompetentni. W takim świecie księża przegrywają pojedynki. Często wcale nie są mili, sympatyczni, nie budzą zaufania, a niekiedy okazują się za słabo przygotowani, by posłużyć się autorytetem opartym na kompetencjach.

Myślę, że nie muszę zaznaczać, ale dla porządku to zrobię, że znam wielu duchownych kompetentnych, sympatycznych i budzących zaufanie. Niemniej jeśli opinia jest tym, co nami kieruje i łatwiej się przywiązujemy do niej niż do argumentu, wówczas rozum pozostaje na, że tak się wyrażę, „stand by" (w stanie czuwania). Nie ma szczególnie wiele do zrobienia.

Bo w istocie kiedy odważymy się poddać system wiary krytyce rozumu, rzetelnej, uczciwej i wymagającej zarazem, okaże się, że wiara dobrze sobie z nią radzi.

Okazuje się, że dwa tysiące lat chrześcijaństwa nie minęło nam na fanatycznym przywiązaniu do opowieści dla dzieci. Chrześcijańscy myśliciele od wieków starają się wyrazić prawdy objawione w kategoriach akceptowalnych przez rozum. Zapewniam, że naprawdę sporo osiągnęli. Sądzę, że niewiele osób krytykujących Kościół i jego nauczanie z pozycji opinii spędziło wystarczająco dużo czasu, by poznać to, co krytykują. Niestety wiara wyniesiona z okresu dzieciństwa często pozostała dziecinna. Nierzadko spotykam dorosłych, którzy mówią „paciorek do Bozi", a ich sumienie wyrzuca im, że nie słuchają rodziców, mimo iż mają po trzydzieści i więcej lat. Skoro nasze wyobrażenie o Bogu wciąż kształtuje obraz brodatego starca, nic dziwnego, że chcemy mieć z nim niewiele wspólnego.

Z jednej strony zatem wiara da się wyrazić w czymś o wiele większym od opinii. Z drugiej strony potrafi zaadaptować twierdzenia choćby w zalążku z nią spójne, jak na przykład teorię wielkiego wybuchu. Przy tym wcale nie musi ich przerabiać na infantylne uproszczenia, jakby stworzenie świata sprowadzało się do wielkiego wybuchu. Wiara rozumna pozostawia swobodę w namyśle nad tym, co stworzone. Nie obawia się wyników tego namysłu. Nie boi się zadawać pytań genetyce czy naukom społecznym lub też psychologii. Przeciwnie, chętnie ich słucha.

Świat ludzi pozwala się badać i coraz lepiej go rozumiemy, sięgamy coraz głębiej i dalej w opisie tego, co nas otacza. Naiwnym byłoby sądzić, że nauki nie uprawiają również ideolodzy, a wśród wierzących nie znajdą się osoby fanatyczne. Jeśli jednak odetniemy z obu stron ekstrema, możemy z powodzeniem szukać komplementarnego opisu świata.

Wracając do istoty pytania. Rozum, gdy rzeczywiście jest używany, nie ma tendencji do wyrzucania za burtę tego, co trudne do zrozumienia. Podobnie dojrzała wiara nie ma za zadanie uzupełnienia Bogiem luk w wiedzy (ang. God of the gaps). Dojrzała wiara i uczciwy rozum dobrze się uzupełniają.

rozmawiał Tomasz Krzyżak

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Mamy ostatnio sporo inicjatyw typu „Noc konfesjonałów", bardzo późne msze niedzielne – ojca współbracia w Warszawie odprawiają liturgię o 21.30 i reklamują ją hasłem: „ostatnia msza w mieście". Kiedyś tego nie było. Na ile pracę duszpasterską trzeba dziś dostosować do potrzeb ludzi?

O. Tomasz Grabowski: Ależ właśnie na tym polega tak zwana praca duszpasterska! Z Ewangelią wychodzi się do ludzi. Różne są formy tegoż wychodzenia. Jedne mniej, inne bardziej udane. Przypominam sobie, że przez lata nieszpory w Tyńcu u benedyktynów odprawiano o godz. 15, a przecież jest to modlitwa wieczorna, którą należy odmówić mniej więcej o zachodzie słońca. Wielu purystów dziwiło się temu rozwiązaniu, które jawnie było niezgodne z przepisami.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów