Jerzy Broszkiewicz, Bohdan Petecki czy Maciej Wojtyszko poruszali wyobraźnię i emocje, budzili w młodych nadzieje na zdobywanie kosmosu. To faktycznie działało, zwłaszcza w czasach słabej telewizji, deficytu zachodnich filmów, a jednocześnie intensywnego rozwoju programu kosmicznego USA i ZSRR. Dziś program kosmiczny jest dużo mniej ambitny, a stare powieści SF odeszły w zapomnienie. Ich rolę przejął Netflix, próbując podobne emocje wzbudzić odkurzonym i zrealizowanym na nowo – po 53 latach – serialem „Zagubieni w kosmosie".
W Stanach pierwszy „Lost in Space" z 1965 r. był sukcesem, dorobił się tu i ówdzie nawet statusu serialu kultowego. Być może stąd wielokrotne remake'i: film z 1998 r. z Williamem Hurtem i Garym Oldmanem czy planowany, choć ostatecznie niezrealizowany, serial w 2004 r. w reżyserii Johna Woo. Netflix wykonał swoją pracę i wyprodukował dziesięć odcinków.
Historia „Zagubionych" wpisuje się w nurt opowiadający o kolonizacji kosmosu. Znamy? Więc posłuchajmy. Ziemi grozi zagłada, więc ludzkość decyduje się na wystrzelenie w kosmos „Śmiałka" – statku kosmicznego, na którego pokład wejdą, po serii surowych testów, jednostki wybitnie utalentowane. Ich celem będzie kolonizacja nowego świata. I oto nagle – co za niezwykłe zaskoczenie! – po drodze zdarzy się katastrofa, w wyniku której bohaterowie będą musieli stawić czoła nieplanowanym przeszkodom w nieznanym świecie.
„Lost in Space" jednak przede wszystkim opowiada o relacjach rodzinnych. Skupiamy się na losach familii Robinsonów. Dziś takie ostentacyjne nawiązanie do klasyki literatury nieco razi, choć było do zaakceptowania w serialu z 1965 r. W ogóle ostentacyjność i mielizny produkcji Netfliksa rażą, mimo że twórcy starali się stworzyć pozory „naukowego" stylu. Sama galeria głównych postaci jest złożona z filmowych klisz, nieco podkręconych na potrzeby kształtu dzisiejszego społeczeństwa. Eskapadą Robinsonów dowodzi – jak przystało na serial emitowany w 2018 – Maureen (Molly Parker), odważna i wybitna pani inżynier, matka trojga młodych geniuszy: Willa (niezły Maxwell Jenkins), Penny (naturalna Mina Sundwall) i Judy (nieco blada na tle filmowego rodzeństwa Taylor Russell). Mężem Maureen jest John (Toby Stephens). To typowy kapitan ze starego SF: trochę nerwowy twardziel, któremu wyraźnie brakuje cierpliwości i empatii, co na każdym kroku udowadniają mu kobiety i syn. Jest wreszcie tajemniczy Robot, o którego człowieczeństwo toczy się bój (halo, kiedy wreszcie będzie coś zaskakującego?), i dr Smith, pasażerka na gapę (stosunkowo interesująca Parker Posey), której intrygi będą utrudniać życie dzielnym Robinsonom.
Nie muszę dodawać, że nasi bohaterowie będą ratować się w ostatniej chwili z opałów, że każdy taki ratunek zostanie zwieńczony typowo amerykańskim żartem, że usłyszymy wiele życiowych mądrości („To, co niemożliwe, zdarza się bez przerwy, musisz tylko znów uwierzyć") i że będziemy – w którymś już z kolei filmie – z niepokojem odliczać sekundy do wyczerpania tlenu.