Iza Michalewicz. Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X

Na górze w fotelu siedział starszy człowiek. W życiu bym nie rozpoznał, że to Piotr Jaroszewicz. W łazience jego żona z rozpłataną głową.

Aktualizacja: 18.02.2018 13:59 Publikacja: 16.02.2018 16:00

Willa Jaroszewiczów po zabójstwie małożonków. Całe nieszczęście, które zdarza się w wypadku osób zna

Willa Jaroszewiczów po zabójstwie małożonków. Całe nieszczęście, które zdarza się w wypadku osób znanych polegało na tym, że w pierwszych godzinach po zdarzeniu do willi zamordowanych przyjeżdżali kierownik, naczelnik i jeszcze kilu komendantów. Bardzo ważny przy zabezpieczaniu śladów czas uciekał, a policjanci sami zadeptywali ślady.

Foto: SE/EAST NEWS, Grażyna Wójcik

Rok 2007. Media informują, że Biuro Wywiadu Komendy Głównej Policji po analizie akt stawia tezę, jakoby Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja zginęli, bo premier wszedł w posiadanie niemieckich materiałów z okresu II wojny światowej, kompromitujących polityków różnych krajów. Sprawa długie lata zalegała wśród niewyjaśnionych zbrodni jako umorzona. Ciągnęła się osiem lat. Wyrok uniewinniający czwórkę podejrzanych zapadł w 2000 roku.

Od 2016 roku w strukturach Komendy Głównej Policji funkcjonuje Biuro Wywiadu i Informacji Kryminalnych. Po kolejnym sukcesie krakowskiego Archiwum X, rok później, w maju 2017 r., minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak powie mediom: „Chcemy stworzyć komórki do spraw niewykrytych we wszystkich komendach wojewódzkich, chcemy je rozbudować, chcemy je wzmocnić i chcemy zamknąć tę strukturę organizacyjną wydziałem, który powstanie w Komendzie Głównej Policji".

Ale to na razie pieśń przyszłości. W strukturach KGP nie było do tej pory wydzielonej komórki Archiwum X, dlatego jej zadanie przejmowało w przypadku niektórych spraw właśnie Biuro Wywiadu.

Akta sprawy Jaroszewiczów to 27 opasłych tomów. Kiedy zwracam się z prośbą o wgląd, tak zwany Oddział Bezpieczeństwa w Sądzie Okręgowym w Warszawie potrzebuje dwóch tygodni na wyrażenie zgody, żebym je mogła przejrzeć. Następnie informuje mnie, że najpierw mam akta obejrzeć, a jeśli chcę zrobić fotokopie, to muszę zwrócić się z osobnym wnioskiem, wypisując numery stron akt, które będę chciała sfotografować. Spędzam w sądzie ponad miesiąc. W trakcie kopiowania pilnuje mnie ochroniarz i sprawdza, czy faktycznie robię zdjęcia stron, o które wnioskowałam.

Po wnikliwym zapoznaniu się z aktami dochodzę do wniosku, że do tej pory nie czytał ich w całości żaden opisujący sprawę Jaroszewiczów dziennikarz. W polskich mediach pojawiło się tak wiele spekulacji, półprawd i nieprawd, że aby wszystko to wyprostować, oddać głos dokumentom, nieżyjącym już świadkom oraz tym, którym wciąż jeszcze sprawa zabójstwa polskiego premiera i jego żony nie daje spokoju, trzeba tę historię opowiedzieć na nowo.

Sam na sam ze śmiercią

Mężczyzna pochylił się nad furtką. Włożył klucz do zamka, przekręcił. Otwierała się ciężko, odkąd przestała pasować do ogrodzenia. Posesję od ulicy dzieliły metalowe przęsła. Pospawane wewnątrz drutem tworzącym siatkę, były osadzone na podmurówce wysokości około trzydziestu centymetrów, zrobionej z ciosanego kamienia.

Spojrzał na dom. W salonie na parterze paliło się światło, ale ganek spowijał mrok. To go zaniepokoiło. Rodzice zawsze zostawiali tu lampkę na całą noc. A było dwadzieścia minut po północy.

Drzwi wejściowych strzegł japoński, magnetyczny zamek typu Miwa. Niemożliwy do odtworzenia, jeśli ktoś nie ma duplikatu klucza. A klucze mieli tylko matka, ojciec, no i on – Jan.

Wąsy, okulary, dołek w brodzie, nadwaga. Z wyglądu emerytowany sprzedawca ubezpieczeń. Podobny do matki z okrągłej twarzy i niedużego, zgrabnego nosa.

Gdy włożył klucz do zamka, okazało się, że drzwi są otwarte. Wszedł więc przez hall do salonu i zesztywniał. Na podłodze wyłożonej parkietem leżał obrus poplamiony krwią. Czuć było intensywny, słodkawy, duszący zapach. Jakby w powietrzu rozpuściła się cukrowa wata.

Strach pchnął go na schody, oświetlone słabym światłem kinkietów. Stamtąd usłyszał skowyt psa. Zwierzę było zamknięte w korytarzu, przed sypialnią matki. Otworzył drzwi. Pusto. Popiskiwał tylko olbrzymi, czarny sznaucer. Miał częściowy paraliż tylnych łap i kiedy szedł, zad ciągnął się za nim jak zepsuta zabawka.

Jan zawrócił pędem do gabinetu ojca. Ciemno. Zapalił światło. Ojciec siedział w fotelu obitym jasnoszarą tkaniną. Prawa noga siedziska stała oparta na płaskiej, brązowej walizce, co sprawiało, że mężczyzna był lekko odchylony do tyłu. Miał na sobie rozpiętą, białą koszulę w błękitno-szarą kratę, granatowe spodnie, podtrzymane paskiem, bordowe skarpety w jasne plamki, na jednej stopie szary pantofel. Druga stopa opierała się o podłogę boso. Lewa ręka, w przegubie przywiązana do fotela czarnym paskiem, leżała bezładnie na oparciu. Prawa na drugim oparciu spoczywała swobodnie. Głowa owinięta bandażem szukała ratunku przez szeroko otwarte usta. Spod bandaża cienkimi strużkami po policzku spływała krew, kończąc swoją drogę w okolicach mostka. Na szyi zadzierzgnięty był pasek, zahaczony z tyłu głowy o drewnianą, góralską ciupagę, co tworzyło tak zwany krępulec: okręcanie ciupagi, włożonej w pętlę na szyli musiało powodować zaciskanie tej pętli i powolne podduszanie ofiary.

Syn patrzył na ojca w osłupieniu. Wiedział już, że nie żyje. Nie rozglądając się zbytnio po pokoju, cicho wycofał się do sypialni matki. Łóżko było puste, a aparat telefoniczny rozbity. Matki nigdzie nie dostrzegł. Instynktownie nie dotykał niczego poza klamką i włącznikami światła. Pies wlókł się za nim jak cień. Jan odniósł wrażenie, że zwierzę czegoś się boi. W nim samym narastał lęk. Taki lęk rodzi się w człowieku, który staje sam na sam ze śmiercią.

Jan zbiegł do kuchni, w której leżał kolejny rozbity telefon. Nie miał więc jak zadzwonić po policję. Pospiesznie wyszedł z domu, zamknął wejściowe drzwi, potem furtkę, wsiadł w samochód i pojechał na najbliższy komisariat. Wychodząc, musiał zostawić psa, który drapał w drzwi i jęczał. Droga na komisariat zajęła mu nie więcej niż trzy minuty.

Kocia kołyska

W notatce urzędowej jeden z policjantów 2 września 1992 napisze:

„Do komisariatu około godziny 0.30 zgłosił się mężczyzna, który przedstawił się jako Jan Jerzy Jaroszewicz, »syn tego znanego Piotra Jaroszewicza«, i oświadczył, że jego ojciec nie żyje. Że został zamordowany. Zastał mieszkanie otwarte, ślady plądrowania, ojciec znajdował się w fotelu, a obok niego kałuża krwi. Matki, która powinna znajdować się w domu, nie znalazł. Od razu przyjechał do mnie. Jaroszewicz był spokojny i nie widać było po nim śladów specjalnie dużego zdenerwowania. Powiedziałem mu, żeby oczekiwał przybycia policji pod domem i powiadomiłem oficera dyżurnego Komisariatu Rejonowego Policji Praga-Południe".

Telefon odebrał posterunkowy Robert Sienkiewicz z Zespołu Wywiadowczego KRP Praga-Południe. Było piętnaście minut do pierwszej w nocy. Policjanci dostają zgłoszenie, by razem z oficerem dochodzeniowym i technikiem kryminalistyki pojechali na ulicę Zorzy 19 w podwarszawskim Aninie.

Podjeżdżają więc po cywilnemu, nieoznakowanym radiowozem. Przed domem czeka na nich Jan Jaroszewicz. Posesję oświetla jedynie poświata ulicznych lamp stojących przy chodniku. Jan wchodzi do budynku jako pierwszy i wyprowadza psa. Sznaucer obwąchuje policjantów. Ma założony kaganiec. Jan mówi śledczym, że pies zachowuje się dziwnie i powłóczy tylnymi łapami.

Wchodzą do domu. W holu dostrzegają przewrócony wazon z kwiatami, choć nie ma rozlanej wody. W pokoju obok, na dywanie i parkiecie, widnieją duże plamy krwi, częściowo przykryte ręcznikami. Na jednym z nich odcisk buta. Oprócz wysuniętej z regału szuflady i swetra, rzuconego na podłogę, nie ma innych śladów plądrowania. Policjanci wchodzą na piętro. U podnóża schodów krew zaznacza się gęsto kroplami. Na piętrze, w pokoju, śledczy odnajdują zwłoki mężczyzny. Jeden z policjantów, Mirosław Janicki, zezna później, że nie chciał wchodzić dalej, by nie zacierać śladów.

Wtedy Jan Jaroszewicz powiedział, że martwi się o matkę, bo nigdzie nie mógł jej znaleźć. Powiedział, że zaglądał do każdego pomieszczenia willi, ale matki nie ma. Jeden z policjantów wskazał ręką na przymknięte drzwi:

– A tam pan był?

Nie. Nie był. Przecież to łazienka.

Policjant wszedł do łazienki i szybko się cofnął.

– Niech pan tam nie wchodzi – rzucił do Jana.

W łazience było ciemno. Najpierw zobaczyli jej zwłoki w świetle latarek.

Nie zdążyli nic powiedzieć, ale z twarzy śledczych Jan wyczytał, że matka nie żyje. Zaczął się trząść.

– Ma pan coś na uspokojenie? – spytał policjant, ale nie usłyszał odpowiedzi, bo Jan zasłabł.

Alicja Solska-Jaroszewicz leżała w łazience twarzą do ściany, z rękoma zaciągniętymi do tyłu.

Była związana w coś, co policjanci nazywają kocią kołyską: ręce do tyłu sznurkiem (mógłby służyć do wieszania bielizny), a od sznurka wokół rąk kolejny sznur pionowo, wzdłuż pleców, połączony ze skrępowanymi nogami. Na wieszakach ręczniki, damska, letnia sukienka, którą zdążyła zdjąć tamtego wieczoru, i zmienić na nocną koszulę w kolorze lilaróż.

Ciało leżało na podłodze łazienki między wanną a toaletką, na rozłożonej, kolorowej poszewce, która oblekała koc. Pod to, co później zostało z głowy (kobieta miała odstrzelone pół czaszki) ktoś troskliwie podłożył jasiek, w białej poszewce w kwiatki. Nie miała żadnych większych obrażeń czy śladów maltretowania. Oprawcy pozostali dla niej zatem bardziej łaskawi niż dla jej męża. Premier był męczony w sposób wręcz sadystyczny: korkociąg wkręcany między żebra, gaszono na nim papierosy, ktoś próbował też wyrwać mu język. Tymczasem na serdecznym palcu lewej ręki Alicji wciąż błyszczał pierścień z wielkim, ciemnozielonym oczkiem. Zaręczynowy szmaragd.

Żadnych śladów wejścia

Pies tropiący Deptak z wydziału techniki kryminalistycznej Komendy Stołecznej Policji był w Aninie już o 1.15. Próbował podjąć ślad sprawców na miejscu zbrodni. Temperatura około 13 stopni Celsjusza (choć w dzień było bardzo ciepło). Silny wiatr. Na zewnątrz brak śladów. Rozmył je padający deszcz. W mieszkaniu policjanci dają psu do nawęszenia krwawy odcisk podeszwy buta, znaleziony na ścierce, w salonie na parterze. Ale pies śladu nie podejmuje. Jedynie po śladach krwi wychodzi do hallu.

W tym samym czasie dom ogląda też ściągnięty przez praski komisariat Dariusz Janas. Zajmował się wtedy zabójstwami w sekcji przeciwko życiu i zdrowiu Komendy Stołecznej Policji i często go „wypożyczano". Szykował się już do spania, gdy w drzwiach jego mieszkania stanęło dwóch mundurowych:

– Co tym razem? – spytał.

– Jakiś bogaty bamber zabił żonę, a potem popełnił samobójstwo – odparł niczego nieświadomy policjant.

Kiedy Janas przyjechał na miejsce i wylegitymował stojącego przed domem Jana, zorientował się, że ofiarą jest Piotr Jaroszewicz, generał Wojska Polskiego i premier polskiego rządu w latach 1970–1980. Jedna z najważniejszych osób w państwie. Mimo że na emeryturze.

– To nie tak jak w amerykańskich filmach, że na miejscu zbrodni zaraz wszyscy zakładają folie na nogi i rękawiczki na ręce – opowiada mi Janas. Od tamtej pory minęło 25 lat, ale pamięć o tym wydarzeniu trzyma go do dziś. – Starałem się niczego nie dotykać, drzwi otwierałem barkiem, ale na schodach chyba nawet chwyciłem się poręczy. Wszedłem na górę. W fotelu siedział starszy człowiek. W życiu bym nie rozpoznał, że to Piotr Jaroszewicz. W łazience jego żona z rozpłataną głową. Zszedłem na dół, wszystko nie trwało nawet dwóch minut.

Nie chcąc zatrzeć śladów, mogących mieć kluczowe znaczenie, policjanci przenieśli się na parter. Tam czekali na przybycie grupy operacyjnej z Komendy Stołecznej Policji oraz kierownictwa Komendy Rejonowej Policji Praga-Południe. Zauważyli jeszcze, że pomieszczenia nie nosiły śladów tak zwanego ślepego plądrowania. Jan Jaroszewicz stwierdził też, że sejf na parterze nie został otwarty, choć pancerna szafa w gabinecie premiera miała uchylone drzwi i ktoś ją ewidentnie wypatroszył.

Uwagę zwracały też rozbite aparaty telefoniczne (w całym domu były cztery), rozsypane na podłodze w kuchni przyprawy, wysunięte szuflady regałów i otwarte drzwiczki szafek. Wiele cennych przedmiotów, widocznych praktycznie na każdym kroku, nie wzbudziło zainteresowania sprawców. Choćby obrazy, w tym Jana Fałata, najwybitniejszego polskiego akwarelisty (dar od pracowników premiera na 65. urodziny) czy niezwykle cenna kolekcja banknotów. Choć do dziś w mediach wielokrotnie pojawia się informacja o picassach wiszących w domu Jaroszewiczów, obrazu Picassa, który premier dostał osobiście w prezencie od artysty, już nie było. Alicja Jaroszewicz na kilka tygodni przed śmiercią podarowała go synowi, Janowi.

Dom nie nosił też widocznych śladów włamania. Żadnych śladów wejścia. Nic.

Odciski po argentoracie

I tu zaczęło się całe nieszczęście, które zdarza się w wypadku osób znanych. Najpierw przyjechał kierownik, wyższy rangą od zabezpieczającego miejsce zbrodni Janasa. Za nim jakiś naczelnik z Pragi-Południe. Następnie komendanci. Też stamtąd. Potem ludzie z Komendy Stołecznej, Głównej. I tak przyjeżdżali gęsiego, jeden za drugim.

Janas z kierownikiem powiedzieli sobie: teraz to gówno zrobimy, trzeba przeczekać. Wtedy był chorążym (w policyjnej nomenklaturze aspirant). Nie mógł oficerowi starszemu od siebie powiedzieć, żeby mu się nie plątał po miejscu zbrodni. Zrobili z niego „cicerone": przyjeżdżali, wchodził z nimi na piętro, pokazywał, kiwali głowami i schodzili. I tak ze cztery kolejne grupy.

A czas, Janas miał świadomość, że policjanci zadeptują ślady. I nic (klnie w duchu do dziś) nie mógł zrobić. Dlatego później zaczęli od eliminowania tych naniesionych przez policjantów. Na dole było zimowe atrium, obok ślady krwi, i wszyscy chodzili tam zaglądać. Taka niezdrowa ciekawość ludzi, którzy chcą zobaczyć, jak mieszkał jeden z największych dygnitarzy PRL-u. Pielgrzymki trwały od pierwszej w nocy do siódmej rano. W oczekiwaniu na ekipę śledczą Janas wypił w kuchni herbatę z Janem Jaroszewiczem. Pokazywał potem, by nie zdejmować śladów stamtąd, gdzie dotykali. Miał świadomość, że na pewno znajdą się odciski przypadkowo zostawione przez któregoś z policjantów.

Karol Suder, założyciel Archiwum X, powie mi po latach:

– 15 lat szukali właściciela niedopałka papierosa. A potem gość, który go zostawił, przyjechał do mnie na kontrolę. Był wtedy pułkownikiem, a ja jakimś szaraczkiem. Potem okazało się, że to był jego niedopałek.

Prokurator Piotr Frankowski (jeden z trzech, obok Artura Kassyka i Zbigniewa Goszczyńskiego, którzy prowadzili tę sprawę) zaczyna oględziny dopiero o 11.00 rano 2 września. Potrwają przez cały tydzień. W tym czasie popadający w ruinę, przedwojenny dom z basenem, w którym kiedyś mieszkał poeta Julian Tuwim, będzie ściśle chroniony.

Poza małżeństwem Jaroszewiczów zamieszkiwało go mnóstwo antyków, kwiatów i książek. Na ścianach obrazy w złoconych ramach, na meblach bibeloty. Rzeźbiony stoliczek o sześciu nogach, na którym stał fikuśny pucharek z napisem „Nagroda wojewody legnickiego", biała sekretera, gięte w drewnie fotele czy szesnaście sztuk broni palnej, którą kolekcjonował premier: browning, dubeltówka, mannlicher z lunetą, mauser, karabin myśliwski, pistolet maszynowy, sportowy, rosyjski sztucer. Do każdej broni amunicja różnego kalibru.

Ale gęsto zakratowane okna sprawiały przygnębiające wrażenie. Kraty były tylko na parterze. Alicja Jaroszewicz nigdy nie pozwoliła na założenie ich na piętrze. Powtarzała: „Nie chcę się czuć jak w więzieniu".

Policjanci robią oględziny wnętrza domu.

Sejf na parterze śledczy spryskują argentoratem – pylistym proszkiem o barwie srebra, który ma niezwykłą zdolność do przylegania tylko w miejscach pokrytych warstewką potu. To pozwala na zabezpieczenie linii papilarnych. Na drzwiach znajdują dwa odciski palców.

Ale sejf, który użytkowała Alicja Jaroszewicz, nie był przez sprawców otwierany. Klucz miał Jan. Otworzył. W środku trzy półki. Na górnej, w etui, srebrna biżuteria i małe pudełeczko z kamieniami koloru oliwkowego. Na środkowej wiśniowa kasetka z owalną broszką – wisiorem w środku z żółtego metalu (tak policjanci zawsze opisują złoto), szlifowany rubin, foliowa torebeczka, a w niej dziesięć kamieni różnej wielkości oraz kształtu (najprawdopodobniej między innymi brylanty).

Półka dolna – kasetka „z przedmiotami, które stanowią własność Jana Jaroszewicza. Odmówił on okazania zawartości" – taka informacja widnieje w policyjnej notatce.

Jan zamyka sejf i zatrzymuje klucz dla siebie.

W aktach sprawy, które będę przeglądała przez kilka miesięcy, ten fragment ktoś zakreślił na czerwono.

Po latach Andrzej Jaroszewicz, syn premiera i jego pierwszej żony – Oksany Stefurak, kierowca rajdowy i biznesmen, powie mi w kwietniu 2016 w wywiadzie dla Dużego Formatu „Gazety Wyborczej", że prokurator pozwolił na otwarcie zaplombowanego już sejfu:

„Pierwszy protokół otwarcia jest z 3 września 1992 roku, po zabójstwie, a drugi z 16. I oba się różnią. Rzeczy są poprzekładane, leżą już na innych półkach, nie ma wiśniowej szkatułki i pudełka z »białymi kamieniami«. Jak można było w obliczu tak straszliwego morderstwa dwojga ludzi wpuścić kogoś do sejfu i nie kontrolować, co zabiera!".

– Rodzina ma pretensje, że nie zajrzeliście do szkatułki, oddanej Janowi Jaroszewiczowi – zaczepiam z tematem Dariusza Janasa.

– A to czemu?

– Tam mógł być chociażby testament premiera, o którego istnieniu mówili świadkowie, nigdy nie odnaleziony.

– A to mnie nie interesuje. Ja jestem od przestępstwa, a nie od rodzinnych wojenek i testamentów. Jan Jaroszewicz powiedział, że sejf nie był otwierany i nic nie zginęło, więc nie miałem powodu, żeby to kwestionować.

Ten sam prokurator

Jak to faktycznie wyglądało, dowiem się od Mariana Dudy, emerytowanego już dziś policjanta, który przyjechał na miejsce zbrodni jeszcze w nocy z 31 sierpnia na 1 września. Był wtedy naczelnikiem wydziału dochodzeniowo-śledczego na Pradze-Południe. Wspólnie z technikiem kryminalistyki sfilmowali wszystkie pomieszczenia domu premiera od dołu do góry i z powrotem.

– Następnego dnia rano przyjechał niejaki prokurator Zbigniew Żelaźnicki, wówczas naczelnik Wydziału Postępowań Przygotowawczych w Prokuraturze Wojewódzkiej, i przejął czynności [ten sam, który po latach nie zabezpieczył rzetelnie miejsca zabójstwa generała Marka Papały – I. M.].

Około 30 osób patrzyło na niego i Jana Jaroszewicza stojących przy sejfie. Chwilę rozmawiali tyłem do wszystkich, po czym Jan otworzył sejf.

Prokurator (do nas): „Jan powiedział mi, że w tym sejfie nie ma rzeczy wartościowych. Jest tylko podręczna kasetka z biżuterią jego żony".

Jan pokazał kasetkę. A prokurator: „Mamy dowód na to, że sprawcy nie dostali się do sejfu, w związku z tym nie mogli tam też zostawić żadnych śladów. Na prośbę członka rodziny odstępuję więc od oględzin jego zawartości".

Fragment książki Izy Michalewicz „Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X" ukaże się 19 lutego nakładem Wydawnictwa Znak.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rok 2007. Media informują, że Biuro Wywiadu Komendy Głównej Policji po analizie akt stawia tezę, jakoby Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja zginęli, bo premier wszedł w posiadanie niemieckich materiałów z okresu II wojny światowej, kompromitujących polityków różnych krajów. Sprawa długie lata zalegała wśród niewyjaśnionych zbrodni jako umorzona. Ciągnęła się osiem lat. Wyrok uniewinniający czwórkę podejrzanych zapadł w 2000 roku.

Od 2016 roku w strukturach Komendy Głównej Policji funkcjonuje Biuro Wywiadu i Informacji Kryminalnych. Po kolejnym sukcesie krakowskiego Archiwum X, rok później, w maju 2017 r., minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak powie mediom: „Chcemy stworzyć komórki do spraw niewykrytych we wszystkich komendach wojewódzkich, chcemy je rozbudować, chcemy je wzmocnić i chcemy zamknąć tę strukturę organizacyjną wydziałem, który powstanie w Komendzie Głównej Policji".

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów