Słodko-gorzka humoreska z lotniska

Wiedeń, lotnisko, popołudnie. Opóźnione samoloty zakrzywiają czasoprzestrzeń na tyle skutecznie, że człowiek, któremu za żadne skarby nie wolno jeść rzeczy smażonych i wieprzowiny, chwyta się za grillowane żeberka, pieczone ziemniaki i piwo. Szlag trafi, samolot do Nowego Jorku zaginął gdzieś po drodze, rozwalając skutecznie kalendarz i trzeba sobie radzić inaczej.

Aktualizacja: 29.11.2019 22:10 Publikacja: 28.11.2019 23:01

Słodko-gorzka humoreska z lotniska

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

Obsługa lotniska informuje, że mam się udać na darmowy lunch do restauracji, gdzie po pokazaniu boarding pass będę ugoszczony jak król. Zobaczymy, jaką wartość ma ta obietnica. Ironia miesza się ze zdrowym sceptycyzmem. Odczuwam intensywny głód, który doskwiera tym bardziej, że już czuję zapach tej jedynej w swoim rodzaju pizzy, jaką podają w Neapolitan Express przy Wall Street pod numerem 40 i która pewnie na mnie już czeka. Oj, poczeka! – mam przykrą refleksję, udając się do knajpy dla podróżnych. Żeberka to dobry wybór, myślę sobie. Ale jaka porcja, Boże błogosław! Dwa potężne kawałki obsypane pokurczonymi jak skwarki pieczonymi ziemniakami.




Siadam przy stoliku, ale zanim żeberka, moją uwagę przykuwa dziwna para. Ona maleńka, metr pięćdziesiąt może, w złoconych klapkach, włosy przystrzyżone przy skórze, biodra szerokie. On, średniego wzrostu, w typie fizycznym Putina (wydatny nosek, wyblakłe niebieskie oczy, łysa czaszka z podgolonymi po bokach resztkami włosów). Ruscy, myślę sobie. Ruscy jak nie wiem co!

Ano Ruscy. Gadają językiem Puszkina. Facet dźwiga tackę z takim wysiłkiem, że aż mu faluje na piersi wielki orzeł Emporio Armani. Cały na czarno, a z wyszywanym na srebrno ptaszyskiem na T-shircie barwnie kontrastują złote sprzączki lakierowanych butów z imitacji krokodylej skóry. Buty są bardzo w czub, czyli średnio modne. Para siada przy stole. Niby wszystko jest OK, ale czuję, że coś jest nie tak. Ruski nie ma normalnych oczu. Jego wytrzeszczone ślepia wyskakują niemal na wiązkach naczyń krwionośnych z oczodołów. Właśnie zawisły nad porcją żeberek. Wydęte usta zdradzają gastryczne uniesienie, niemal zachwyt. – Posmotri – mówi do towarzyszki. – Kakije bolszyje! – podkreśla. Po czym rozkłada je powoli widelcem na talerzu, wokół próbuje ułożyć ziemniaki tak, by było ładnie, ustawia frontem minipucharek na piwo, by było widać nazwę, i fotografuje smartfonem. Jeszcze szklankę przesunąć w bok. I żeberko paluszkiem w prawo...

Gałki oczne wycofują się zgrabnie do oczodołów. Klik. Zdjęcie gotowe. Zaraz pójdzie w świat. Do kolegów w Moskwie. Do mamaszy za Uralem. I do siostry Gieni. Niech popatrzą, jak jadają bojarzy. Niech popatrzą wszyscy. Niech zmierzą wprawnym okiem rozmiar żeberek. Smartfon pika radośnie. Znaczy, że obrazki weszły do globalnej sieci. Niedługo staną się lokalną sensacją gdzieś miedzy Arbatem a Mauzoleum Lenina. Na lewym brzegu Jeniseju albo jeszcze dalej. Teraz bierzemy się do jedzenia. W dłoniach nóż i widelec. Ale coś z nimi słabo, rozmiar żeberek przekracza możliwości sztućców. Są jeszcze paluchy, ale czy to nie wstyd? Świat patrzy, więc może nie ryzykować? Palce powoli zabierają się do roboty. Chwytają kostki żeberek i pakują do ust. A tam już jak w hutach Magnitogorska. Porcja do pieca i .... tyle ją widzieli. Proces pochłaniania żeberek rozpoczęty.

Ja też biorę się do swojego. Jem ze smakiem, bez pośpiechu. Całkiem jak mój sąsiad z imperialnym orłem na piersi. Myślę sobie, że świat się upodobnia. Wszyscy możemy jeść żeberka w Wiedniu. Wszyscy jesteśmy syci i szczęśliwi. No, może nie wszyscy. Za Uralem ciągle bieda, wiatr przez dziury w ścianach wywiewa resztę mebli, a głodna mamasza z tęsknotą spogląda na zdjęcie rumianego synoka przed pełną miską.

Czyż ze mną przed laty nie było tak samo? Z jaką fascynacją mierzyło się rozmiar schabowego na Green Poincie. Albo cielęcego sznycla w górskiej knajpie w Kaprun. Ile to dawało radości. Tylko internetu nie było, by wysłać zdjęcie mamusi w Nowej Hucie. Tak, globalizacja, unifikacja, koniec historii, Fukuyama. Ja jem żeberka. I on je żeberka. Obaj, na równi. Widelcem i paluchami. Tylko orzeł Emporio Armani patrzy smutno z koszulki. Pewnie głodny.

Obsługa lotniska informuje, że mam się udać na darmowy lunch do restauracji, gdzie po pokazaniu boarding pass będę ugoszczony jak król. Zobaczymy, jaką wartość ma ta obietnica. Ironia miesza się ze zdrowym sceptycyzmem. Odczuwam intensywny głód, który doskwiera tym bardziej, że już czuję zapach tej jedynej w swoim rodzaju pizzy, jaką podają w Neapolitan Express przy Wall Street pod numerem 40 i która pewnie na mnie już czeka. Oj, poczeka! – mam przykrą refleksję, udając się do knajpy dla podróżnych. Żeberka to dobry wybór, myślę sobie. Ale jaka porcja, Boże błogosław! Dwa potężne kawałki obsypane pokurczonymi jak skwarki pieczonymi ziemniakami.

Pozostało 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków