Kalendarz Marosa Sefcovica, unijnego komisarza ds. energii, jest napięty. Pod jego nadzorem Bruksela liczy na wyrwanie się ze szpon Gazpromu, który dostarcza jedną trzecią gazu do Europy. Turkmenistan – jak zwykle – wyraża zainteresowanie współpracą. Układanka geopolityczna z Rosją i Chinami w tle może te wszystkie schematy zniweczyć. Zarówno Moskwa, jak i Pekin pilnie obserwują rozwój wypadków.
Jako niepodległy kraj Turkmenistan pojawił się na mapie świata w 1991 r. Do dziś pozostaje jednym z najbardziej zamkniętych zakątków globu. Władze w Aszchabadzie od lat wyznają zasadę neutralności. Nie biorą udziału w procesach integracji w regionie i starają się prowadzić opartą na surowcach wielowektorową politykę zagraniczną.
Właśnie dlatego Turkmenistan na tle innych krajów w Azji Centralnej to oaza stabilności. W przeciwieństwie do sąsiadów nie imają się go wojny wewnętrzne, konflikty etniczne czy protesty o charakterze socjalnym. Reżim prezydenta Gurbanguly Berdimuhamedowa skutecznie kontroluje społeczeństwo oraz przepływ informacji. Ten pustynny kraj ma bogate złoża gazu. Turkmenistan znajduje się w czołówce państw, jeśli chodzi o jego rezerwy. Jest także liczącym się producentem błękitnego paliwa. Gazem pochodzącym z Turkmenistanu zainteresowani są wszyscy kluczowi gracze energetyczni na świecie.
Bruksela nie jest tu wyjątkiem. Aszchabad z kolei, dążący do zwiększenia wydobycia, szuka nowych odbiorców. Co dla Unii Europejskiej jest dywersyfikacją dostaw, dla Turkmenistanu jest gwarancją popytu i otwarciem na nowe rynki. Na pierwszy rzut oka – pełna symbioza.
Tak jednak nie jest. Gdy strategiczne interesy Rosji i Chin dochodzą do głosu, wola obu stron – UE i Aszchabadu – może nie wystarczyć.