Założenie jest takie: dopiec dużym, zwłaszcza zagranicznym, sieciom handlowym. Skorzystać mają mniejsi sklepikarze, przede wszystkim polscy. Jak to wychodzi w praktyce? Małe sklepy mogą w niedziele pracować, pod warunkiem że za ladą staną w nich właściciele i ich rodziny. Czy mają więcej klientów? Nie, bo zakaz zmienił nasze przyzwyczajenia zakupowe. Duże centra, sieci handlowe i dyskonty odpowiedziały nań zwiększonymi promocjami, zwłaszcza w piątki i soboty. To przyciągnęło kupujących.
Czytaj także: Duży może stracić więcej
Dziś dobrze mają się dyskonty. Rosną obroty sieci, które działają w ramach franczyzy, bo ich właściciele mogą je otwierać w niedziele. Mocno zyskały stacje benzynowe, które poszerzyły asortyment i też handlują bez ograniczeń. A małe niezależne sklepy? W ciągu roku padło ich kilkanaście tysięcy.
To nie koniec rządowych pomysłów na handel. Jest też bowiem nowy podatek od wartości centrów handlowych (a także biurowców i budowli komercyjnych). Z założenia bije w te większe i droższe, których właściciele nie płacą podatku dochodowego, bo wykazują straty. Rząd uznał, że większość z nich po prostu unika podatku. Ten może jednak dobić tych, którzy nie są wcale tacy duzi, a nie płacą, bo naprawdę mają kłopoty i nie wypracowują zysków.
Teraz wraca jeszcze podatek handlowy. I on został przygotowany z myślą o dużych sieciach handlowych. Jego wprowadzenie zablokowała Komisja Europejska, ale w ubiegły czwartek unijny sąd jej decyzję unieważnił. Wprowadzenie podatku pociągnie za sobą poszukiwanie sposobów na uniknięcie dodatkowego obciążenia. Ot, choćby dzielenie dużych sieci na mniejsze. Będzie chaos, niepotrzebne nerwowe ruchy. Niektóre zagraniczne sieci już działają tak, że ich poszczególne sklepy to osobne firmy. Z kolei część polskich sieci działa jako całość. To w nie uderzy podatek. Korzyści? Głównie propagandowe, jak we wszystkich tych działaniach.