Na początek zastrzeżenie: nie stawiam znaku równości między PRL a obecnymi czasami. Ale znamienne, że Instytut Pamięci Narodowej nigdy nie miał wątpliwości i jednoznacznie kwalifikuje wywożenie przez Milicję Obywatelską poza miasto zatrzymanych uczestników zakazanych przez komunistyczne władze manifestacji jako niedozwoloną szykanę i zbrodnię komunistyczną. To wtedy grupa Dezerter śpiewała: „spytaj milicjanta, on ci prawdę powie...".

Czasy się zmieniły, Mariusz Błaszczak – gdy był jeszcze ministrem spraw wewnętrznych – uroczyście obwieszczał, że w policji nie służy już żaden były milicjant, ale coś niedobrego stało się z tą służbą, bez której przecież żadne państwo nie może dobrze funkcjonować. Potrzebny jest do tego jednak autorytet i zaufanie, którego jej ubywa.

Procedury prawne są tak pomyślane, by gwarantować każdemu obywatelowi w podobnej sytuacji jednolite traktowanie. Tylko że nie zawsze po zatrzymaniu każdego trzeba trzymać „na dołku" 48 godzin, a nawet – co ważniejsze – nie każdy, kto złamie prawo, musi być natychmiast zatrzymany. Wywożenie do podmiejskich komisariatów zatrzymanych w centrum stolicy staje się bezzasadną szykaną, bo trudno uwierzyć, by w całej Warszawie nie było warunków do wykonania niezbędnych czynności związanych z zatrzymaniem kilkunastu osób. Gdyby to była prawda, wszyscy powinniśmy się poważnie obawiać o nasze bezpieczeństwo.

Aktywistki Strajku Kobiet – choć swe poglądy wyrażają w sposób radykalny – nie stanowią przecież zagrożenia dla ustroju państwa ani jego instytucji. W fizycznym starciu z uzbrojonymi po zęby pododdziałami mundurowych są skazane na porażkę i – jak się wydaje – nie ryzykują frontalnego starcia. A mimo to traktuje się je bardziej stanowczo niż krzepkich uczestników Marszu Niepodległości. Gdzie tu zachowanie proporcji? Ale chodzi o tu i teraz. Co z tego, że za jakiś czas legalność i zasadność zastosowanych środków oceni sąd, skoro dziś to bez wątpienia wyłącznie zniechęcanie do dalszych demonstracji? I o to zapewne chodzi.