Strefa euro: syndrom Corteza

Przyjęcie wspólnej waluty było jak spalenie okrętów przez Corteza. Niestety, polityczna determinacja, którą miało to spowodować, okazała się słabsza, niż zakładano. Instytucjonalny gmach strefy euro jest wciąż niedokończony.

Aktualizacja: 21.01.2019 06:03 Publikacja: 20.01.2019 20:00

Strefa euro: syndrom Corteza

Foto: Adobe Stock

Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu, namawiał w„Rzeczpospolitej", by w sprawach strefy euro nie wracać do dyskusji z przeszłości. Ma rację? I tak, i nie. Ma rację, że przypominanie po raz tysięczny założeń teorii optymalnych obszarów walutowych Roberta Mundella byłoby dręczeniem czytelników. Poza tym w strefie euro nie chodzi przecież głównie o korzyści z wymiany handlowej, które – jak wykazał dekadę temu Richard Baldwin – okazały się mniejsze, niż zakładano. Strefa euro to głównie część planu stworzenia Europy bez wojen, który się powiódł.

Widziałem w Dolomitach mszę upamiętniającą jedną z bitew I wojny światowej. Wspaniałe było widzieć, że Włochów i Austriaków nie dałoby się dzisiaj namówić, by do siebie strzelali. Alpejskich strzelców obu krajów łączy dziś dużo więcej niż zamiłowanie do pysznej grappy.

Z drugiej strony, jeśli mamy myśleć o naprawie strefie euro, to jej przeszłość trzeba jednak przypominać, by wiedzieć, z czym mamy do czynienia. A mamy do czynienia z czymś, co można zmieniać tylko w jedną stronę. Sięgając bowiem do porównania Luigi Zingaleza, wprowadzenie wspólnej waluty było podobne do spalenia okrętów przez Corteza, który to zrobił, by jego szczupłe oddziały wiedziały, że nie mają odwrotu.

Rozjazd kosztowej konkurencyjności

O nieoczekiwanie trudnej historii strefy euro przesądziło kilka nie zawsze fortunnych decyzji. Jedną z nich było to, że okręty spalono (wprowadzając wspólną walutę) za wcześnie. Gdyby poczekano choć dwie dekady, zostawiając 15-proc. pasmo wahań kursowych, wprowadzone po konferencji w Rambouillet w 1993 r, to w pierwszej połowie poprzedniej dekady Hiszpania mogłaby podnieść znacząco stopy procentowe i zmniejszyć skalę boomu mieszkaniowego, który graniczył już z szaleństwem, skoro w 2004 r. zbudowano w Hiszpanii więcej domów niż w reszcie strefy euro.

O tym, że nie zostawiono na dłużej 15-proc. pasma wahań, rozstrzygnęła historia. Na początku lat 90. Francja zaproponowała Niemcom, by zgodziły się na wspólną walutę w zamian za zgodę na zjednoczenie z NRD. Proeuropejskim Niemcom nie wypadało na to nie przystać, choć uważali, że na euro za wcześnie.

Zbyt wczesne utworzenie strefy euro spowodowało, że wiele państw wytracało szybko konkurencyjność kosztową w stosunku do Niemiec – ze względu na wyższe w ich gospodarkach tempo wzrostu jednostkowych kosztów pracy.

Od samego początku o konieczności zaradzenia temu pisał Heiner Flassbeck, ówczesny wiceminister pracy Niemiec. O tym zaś, że ryzyko to niepokojąco szybko się materializuje, pisał Paul De Grauwe, autor podręczników na temat integracji europejskiej.

Niestety, ostrzeżenia te zignorowano. Efekt był taki, że w latach 2000–2008 jednostkowe koszty pracy wzrosły w Niemczech o 2 proc., a we Włoszech, Hiszpanii i Portugalii – po ok. 25 proc. Takiego osłabienia konkurencyjności kosztowej kraje te nie mogły już odrobić zmianą kursu walutowego, jak przed utworzeniem strefy euro. Właśnie takiego scenariusza zdarzeń bał się włoski bank centralny (Banca d'Italia), optując za późniejszym przyjęciem przez Włochy wspólnej waluty.

Dzisiaj Olivier Blanchard (do niedawna główny ekonomista MFW) martwi się, że krajom południa strefy będzie trudno proces ten odwrócić, bo wymaga to, by jednostkowe koszty pracy w Niemczech rosły szybciej niż w innych państwach euro. Na szczęście w tej dekadzie, w przeciwieństwie do poprzedniej, płace z Niemczech znowu rosną, co daje trochę oddechu Hiszpanii, Portugalii i Włochom.

Śmiały pragmatyzm Mario Draghiego

O losach strefy euro zdecydowało także to, że politycy europejscy ulegli pokusie, by pozwolić na to, aby ktoś inny zintegrował za nich Europę. W tym celu dano zielone światło na rozrost wielkich międzynarodowych banków. One jednak wykorzystały to po swojemu, czego efektem był kryzys bankowy. Największa od lat 30. recesja sprawiła, że w budżetach państw południa Europy pojawiły się wielkie dziury. Trzy kraje strefy euro (Grecja, Portugalia i Irlandia) straciły zdolność do zaciągania pożyczek na rynku kapitałowym, a później groza na rynkach już tylko rosła. Czekano, aż EBC zacznie interweniować na tyle zdecydowanie, że powstrzyma niepokojąco silny spadek cen obligacji Hiszpanii i Włoch.

Ważnym przełomem w historii strefy euro była decyzja Mario Draghiego, by zgasić kryzys na rynkach obligacji skarbowych państw południa strefy euro, ogłaszając w 2012 r. program OMT. Rynki grzecznie się posłuchały, bo dilerzy to ludzie wykształceni i wiedzą, że płynne rezerwy wykorzystywane do interweniowania na rynku obligacji bank centralny może kreować w dowolnej ilości, a więc może poparzyć nieposłusznym paluszki. Silna niechęć państw nadwyżkowych strefy do OMT sprawiła, że zakończyło się na zapowiedzi interwencji, ale i tak sukces ten utorował drogę do mocno spóźnionego, ale potrzebnego strefie euro programu QE.

Niestety, także losy QE EBC są ilustracją tego, że dochodzenie do porozumienia w strefie euro trwa często rozczarowująco długo, a ostateczny efekt nie musi być najlepszy. Problem z QE EBC polegał na tym, że przy wyznaczaniu kwot zakupu obligacji zastosowano tzw. klucz kapitałowy (capital key), czyli robiono to (i robi się nadal) w proporcji do udziału krajów w PKB strefy, a tym samym w kapitale EBC. Rzecz w tym, że skoro program luzowania ilościowego efektywnie zamienia obligacje skarbowe w aktywach EBC na zerokuponowe konsole, zmniejszając tym wydatnie ciężar obsługi długu publicznego, to lepiej byłoby skupować obligacje w proporcjach odzwierciedlających przynajmniej kapitalizację rynków obligacji państw strefy (market capitalisation key). Wtedy proporcjonalnie więcej skupowano by obligacji Włoch, Hiszpanii i Portugalii, a więc krajów, które tego najbardziej potrzebują. Niestety do porozumienia nie doszło.

Pytanie za bilion euro

I tu dochodzimy do pytania za bilion euro: dlaczego Cortez z garścią śmiałków zawojował imperium Azteków? W części dlatego, że jego żołnierze nie podzielili się na dwie grupy, którym trudno byłoby się dogadać. W strefie euro niestety tak się stało i dlatego budowa jej struktur instytucjonalnych następuje bardzo powoli. Północ wierzy, że najlepiej, by Południe po prostu wzięło z niej przykład.

Trudności w ustaleniu porozumienia sprawiły, że lista dobrych pomysłów na zbudowanie potrzebnych Europie i strefie euro instytucji, które nie zostały zrealizowane, jest długa. Na jej czele można umieścić raport Mac Dowella z 1977 r. o konieczności stworzenia wspólnego budżetu, większego niż ten, który ostatecznie powstał. Podobny projekt opublikował w 1993 r. Charles Goodhart, uzasadniając, że ewentualne kryzysy bankowe są kosztowne i Europa powinna się na nie przygotować. Bardzo dobry pomysł emisji wspólnych obligacji Jakoba von Weizsäckera i Jacques'a Delpla pozostał na papierze. Trzymajmy też kciuki, by druga połowa unii bankowej (w postaci systemu ubezpieczenia depozytów) została urzeczywistniona, zanim pojawi się paląca potrzeba.

Alternatywne koszty niezrealizowania wymienionych powyżej i innych propozycji idą zapewne w biliony euro, jeśli wziąć pod uwagę konsekwencje niedawnego kryzysu. Czy my ekonomiści znamy odpowiedź na pytanie, dlaczego integracja europejska postępuje tak rozczarowująco wolno? W zasadzie tak. Przyczyna jest taka sama, jak w 1944 r. na konferencji w Bretton Woods, gdy doskonały plan Keynesa przepadł na rzecz planu White'a, mimo że sam White i Keynesa, i jego plan szczerze podziwiał.

Liczmy jednak, że tym razem Europa nie będzie czekać na kolejny kryzys, by pojawiła się wola dokończenia instytucjonalnego gmachu UE.

Autor jest profesorem w SGH. W latach 2004–2010 był członkiem RPP

Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu, namawiał w„Rzeczpospolitej", by w sprawach strefy euro nie wracać do dyskusji z przeszłości. Ma rację? I tak, i nie. Ma rację, że przypominanie po raz tysięczny założeń teorii optymalnych obszarów walutowych Roberta Mundella byłoby dręczeniem czytelników. Poza tym w strefie euro nie chodzi przecież głównie o korzyści z wymiany handlowej, które – jak wykazał dekadę temu Richard Baldwin – okazały się mniejsze, niż zakładano. Strefa euro to głównie część planu stworzenia Europy bez wojen, który się powiódł.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację