Białoruś została niedawno porównana przez agencję Bloomberga do funduszu emerytalnego Putina. Może to analogia trochę na wyrost, ale nie ulega wątpliwości, że Rosja dąży do przejęcia pełnej kontroli nad białoruskimi strategicznymi aktywami oraz do pełnego podporządkowania sobie Białorusi gospodarczo. Temu mają służyć również (na razie dosyć mgliste) plany koordynacji polityki podatkowej pomiędzy Moskwą i Mińskiem, a także zastąpienia rubla białoruskiego rublem rosyjskim.

Łukaszence z oczywistych względów te plany nie mogą się podobać, lecz to w dużej mierze jeden ze skutków jego polityki. Po prostu w ostatnich dwóch dekadach za bardzo zbliżył się do Rosji. Czasem mocno opierał się rosyjskim apetytom, ale zwykle był w tym układzie na słabszej pozycji. Oczywiście Unia Europejska tylko pogorszyła ten problem. Totalnie zaniedbała próby równoważenia rosyjskich wpływów na Białorusi. Traktowała Łukaszenkę jak pariasa, gdy otwierała się na Putina czy irańskich ajatollahów.

Czy Białoruś stanie się więc częścią strefy rubla rosyjskiego? Spora część Białorusinów niestety nie miałaby nic przeciwko temu. Kryzys sprzed kilku lat mocno podważył zaufanie do narodowej waluty, a zwiększył je do rosyjskiej. Po denominacji rubla białoruskiego przeprowadzonej w 2016 r. część zaufania udało się jednak odzyskać. Kurs nowego rubla białoruskiego jest w miarę stabilny, a wygląd banknotów zbiera pozytywne recenzje. Na ile ten sukces jest jednak trwały? Gdyby Rosja przycisnęła gospodarczo Białoruś (np. w kwestii handlu ropą), to jak zachowałby się rubel białoruski? Czy zwykli Białorusini znów rzuciliby się wymieniać go na rosyjską walutę?

Ewentualna utrata przez Białoruś kontroli nad swoją polityką pieniężną i podatkową byłaby utratą części suwerenności, za którą poszłyby kolejne ciosy. Prezydent Łukaszenko z pewnością zdaje sobie z tego sprawę. Ale czy ma jakiś wybór?