Najnowsze wydanie kultowej książki pisarza, reżysera „Salta”, scenarzysty „Matki Joanny od Aniołów”, rozpoczynają zapiski „Ameryka, Ameryka” ze Stanów Zjednoczonych z miesięcznika „Literatura” z 1973 r. Właśnie wtedy Konwicki wypracował formę swojego „łże-dziennika”. Tak dobrze poczuł się w swobodniejszym, intymnym i ironicznym tonie, że później często rezygnował dla niego z pisania powieści.
„I ja także nie lubię gadatliwych globtroterów” – zaczyna dywagacje, które nabierają specjalnych znaczeń dziś, gdy podróżują prawie wszyscy, a telewizje, portale i kolorowe magazyny zalewają nas obserwacjami świata sprzedawanymi w coraz to nowej postaci.
Epilepsja zwiedzania
Ale pisać tak w 1973 r., kiedy paszport był marzeniem? Otóż urodzony na Litwie Konwicki, młodszy kolega Adama Mickiewicza i tamtejszych guślarzy, miał wszelkie kompetencje, by czuć i widzieć więcej. Dlatego w czasach, gdy większość Polaków poznawała świat dzięki programowi TVP „Klub sześciu kontynentów” Ryszarda Badowskiego, pisał: „pojawili się faceci, których jedynym zawodem jest jeżdżenie z kontynentu na kontynent i publiczne opowiadanie, co widzieli po drodze”. Melduję, panie Tadeuszu, że jest ich więcej, a kobiet też przybywa!
A co powiedzą państwo na taką refleksję z 1973 r.: „Świat przeżywa jakąś epilepsję zwiedzania, jakąś manię muzealniczą (…). Fotografują się zapamiętale na tle frontonów, wodospadów, wiekowych sekwoi. Ale nikt już później nie ma czasu oglądać albumów”?
Konwicki potwierdza też, że Ameryka jest matką większości wynalazków, w tym afer podsłuchowych. Poleciał tam, gdy wszyscy emocjonowali się Watergate. Komentarz pisarza można dedykować naszym politykom, służbom, a nawet detektywom amatorom: „Bąkałem niejasno, że my w Europie (…) przywykliśmy do podsłuchów, że jakoś się wyrabiamy mimo tych aparatów, że w końcu jeden polityk ma chyba prawo podłożyć niewielką świnię innemu politykowi”.