Rzeczpospolita: Czemu została pani lekkoatletką, a nie na przykład mistrzynią zapasów, z których słynie Racibórz?
Justyna Święty-Ersetić: Zapasy, to moim zdaniem nie jest sport dla kobiet. Zresztą poznałam zapasy, dopiero kiedy zaczęłam spotykać się z moim przyszłym mężem. I do tej pory nie są dla mnie zbyt jasne, tym bardziej że ciągle się zmieniają. Lekkoatletyka to był przypadek, bez inspiracji rodzinnych. Tata trochę grał w piłkę, a mama dawno temu biegała przełaje. Ten początek był normalny: zawody szkolne, trener z SMS Racibórz mnie dostrzegł, zaprosił na treningi, zaraził.
Zaraził bieganiem jednego okrążenia na długu tlenowym? Jak to możliwe?
Też przypadek. Wolałam być sprinterką, ale tak wyszło, że biegałam początkowo na 600 m. Gdy jednak groziły mi trzy starty tygodniowo na tym dystansie trener orzekł, że to za dużo, kazał wybierać: 300 lub 1000 m. Wybrałam krótsze biegi, naturalnie przeszłam po wieku juniorskim na 400 m, choć jeszcze próbowałam startów na 800, ale do nich już nie wrócę.
W Berlinie bardziej panią ucieszył wynik, czy złoty medal, a nawet dwa?