Zwycięzcą boju wewnątrz prawicy okazał się premier Mateusz Morawiecki. To on został zaatakowany przez frakcję Zbigniewa Ziobry, która domagała się, by premierem po wyborach został Jarosław Kaczyński. Ale prezes PiS wcale nie chciał takiego wsparcia, doskonale rozumiał, o co toczyła się gra. Już wcześniej zdecydował, że premier pozostanie na swoim stanowisku, a ci, którzy włączyli się w atak na szefa rządu, musieli obejść się smakiem. Przejściowo te ataki osłabiały pozycję Morawieckiego, choć na końcu wyszedł z nich zwycięsko. To na niego teraz będzie zorientowana duża część obozu władzy. Odnowienie mandatu go wzmacnia, a exposé i wniosek o wotum zaufania pozwolą przejąć polityczną inicjatywę.

Przegranym okazuje się frakcja Zbigniewa Ziobry, który dostał na pocieszenie resort środowiska, ale rozbity na dwie części. Drugi z koalicjantów, Jarosław Gowin, utrzymał stan posiadania, choć można też obecny układ czytać jako nagrodę za lojalność – dotychczasowa minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz pokieruje superresortem rozwoju, pod którego skrzydła weszło sporo nowych kompetencji, choć samymi funduszami europejskimi pokieruje w nowym resorcie inny minister.

Zwycięstwa Morawieckiego dowodzi też zmiana przyporządkowania spraw europejskich. Zostaną one przeniesione z MSZ wprost do Kancelarii Premiera, a kierujący nimi Konrad Szymański z sekretarza stanu zostanie awansowany na ministra-członka Rady Ministrów. To sygnał znaczący. Po pierwsze, to, co Morawieckiemu udało się w relacjach z Unią Europejską, czyli obniżenie napięcia w sporze o praworządność i wygranie batalii przeciwko Fransowi Timmermansowi jako kandydatowi na szefa Komisji Europejskiej, a potem poparcie Ursuli von der Leyen, było efektem zgranej pracy tandemu Morawiecki–Szymański. Po drugie, Departament Europejski jest przede wszystkim narzędziem dla premiera, który reprezentuje Polskę na najważniejszych szczytach UE. Jego przenosiny z MSZ do KPRM mają więc też uzasadnienie merytoryczne. I jest jeszcze aspekt trzeci – to na niego zwracali uwagę zagraniczni dyplomaci obecni na oficjalnych obchodach Święta Niepodległości. – Podnosząc rangę spraw europejskich, Polska chce pokazać, że po brexicie ma ambicję wejść do grona pięciu największych państw UE decydujących o jej przyszłości – analizował jeden z nich w rozmowie z „Rzeczpospolitą". I chyba trafił w sedno.

A przy okazji PiS będzie mógł wysłać sygnał do klasy średniej: Nie musicie się bać polexitu. Sprawy europejskie to nie są sprawy zagraniczne, tylko element polityki krajowej. Podnosząc ich rangę, pokazujemy, że nigdzie się nie wybieramy, naszym miejscem jest Wspólnota Europejska, a do tego mamy ambicje, by odegrać w niej ważniejszą rolę.