PiS oparło kampanię na dwóch filarach. Pierwszym była popularność premiera Mateusza Morawieckiego, który objeżdżał w ostatnich tygodniach Polskę i występował na konwencjach regionalnych z Jarosławem Kaczyńskim, wspierając poszczególnych kandydatów. Drugim filarem był przekaz o dotrzymywaniu obietnic przez rząd PiS. Chodziło więc o to, by zbliżające się wybory zmienić w plebiscyt poparcia dla PiS, by wszyscy, którzy są zadowoleni z rządów prawicy, oddali głos na kandydatów tej partii w samorządzie. Dobra sytuacja ekonomiczna, podniesienie ratingu Polski przez agencję S&P oraz całkiem niezłe wyniki, jakie dostaje PiS w kolejnych sondażach, stały się dźwignią tej kampanii.

Ale ta strategia ma też poważne mankamenty. Szczególnie w Warszawie. Po pierwsze, jako szantaż można było odebrać zapowiedzi, że tylko jeśli wygra kandydat prawicy, rząd będzie finansował rozwój tego miasta. Drugim problemem było to, że zdając sobie sprawę, że PiS w stolicy akurat nie może liczyć na aż taką sympatię jak w innych miejscach Polski, Patryk Jaki robił wszystko, by się od PiS odciąć. Choć w wyborach zarejestrował go komitet wyborczy PiS, próżno było szukać logo tej partii na jego materiałach wyborczych. W piątkowej debacie zaś Jaki ogłosił, że odejdzie z Solidarnej Polski, czyli przystawki, z którą PiS poszło do wyborów.

W ogóle w ostatnich dniach kampanii Jaki stara się przekonać wyborców, że jest kimś innym niż dotąd. W materiałach wyborczych robił mądre miny, fotografował się na tle biblioteki, która miała dodać mu powagi, oraz na tle europejskiej flagi, choć rząd, w którym zasiada, rozpoczął urzędowanie od wyprowadzenia unijnych symboli z Kancelarii Premiera, zaś jego Solidarna Polska znana jest z dość chłodnego stosunku do Brukseli. Ale tu nie chodzi ani o spójność, ani o wiarygodność, ale o to, by trafić w gusta wielkomiejskiego elektoratu stolicy.

Również Koalicja Obywatelska chciałaby przemienić te wybory w swoisty plebiscyt – wotum nieufności wobec rządzących. Słuchając polityków PO i Nowoczesnej, można odnieść wrażenie, że wybory samorządowe mają stać się dla PiS przegraną pod Borodino, od której ma się zacząć klęska tej partii w kolejnych wyborach – aż do Waterloo w 2020 r. Tyle tylko, że KO chyba niezbyt dobrze zdiagnozowała społeczne nastroje. Poparcie dla partii Kaczyńskiego jest wciąż silnie ugruntowane społecznie, a z kilku poważnych błędów PiS potrafiło wyciągnąć wnioski.

Rewolucja w sądownictwie wcale nie spotyka się z masowym oporem Polaków, wobec czego na razie mamy wciąż za mało sygnałów, że już teraz obywatele chcą odebrania władzy partii Kaczyńskiego. W dodatku krytykując PiS za dzielenie Polaków i posługując się ostrym językiem, Platforma traci wiarygodność, szczególnie gdy jej szef przyrównuje politycznych przeciwników do szarańczy. Doskonale wiemy z historii, czym kończy się dehumanizacja wroga. Dlatego można stwierdzić, że Grzegorz Schetyna zrobił wielki prezent swoim oponentom, a zarazem przyczynił się do jeszcze większego obniżenia poziomu naszego politycznego dyskursu. I być może właśnie ta wypowiedź rozstrzygnie o wyniku wyborów 21 października. I to nie PiS, ale sama PO padnie ofiarą szarańczy.