Ten kreślony w Brukseli scenariusz opisano w ostatnich dniach dość szczegółowo. Najpierw w czwartek przywódcy Unii Europejskiej zgadzają się na krótką zwłokę w brexicie, ale pod warunkiem, że brytyjska Izba Gmin w przyszłym tygodniu w trzecim podejściu wreszcie przyjmie umowę rozwodową wynegocjowaną przez Theresę May. Następnie premier – uzbrojona w taką decyzję – zmusza rebeliantów z Partii Konserwatywnej do podporządkowania się stanowisku rządu pod groźbą, że w każdym innym przypadku data rozwodu zostanie na kolejnym szczycie w Brukseli odłożona na rok czy jeszcze dłużej. A to za sprawą zorganizowanego w tym czasie ponownego referendum może spowodować, że Wielka Brytania w ogóle zrezygnuje z wyjścia z Unii.

Takie tworzone w zaciszu unijnych gabinetów plany jeszcze kilka lat temu z pewnością udawałoby się wprowadzić w życie. Ale w czasach powszechnego buntu przeciw establishmentowi jest całkiem prawdopodobne, że cała konstrukcja się wywróci. Przeciw May już zaczęli spiskować przywódcy radykalnej, antyeuropejskiej frakcji torysów z Borisem Johnsonem na czele. Liczy on na poparcie 187 konserwatywnych deputowanych, którzy kilka dni temu odrzucili wniosek do Brukseli o odłożenie brexitu. Nieustępujący Johnsonowi w radykalizmie lewicowy lider laburzystów Jeremy Corbyn także zaczął budować ponadpartyjne porozumienie, które miałoby wyrwać z rąk May ster brexitu. W przyszłym tygodniu plan pani premier może więc zostać odrzucony przez Izbę Gmin, a na czele rządu – stanąć ktoś znacznie mniej przewidywalny.

Niekończąca się saga brexitu odsłoniła bowiem głęboki kryzys brytyjskiego parlamentaryzmu. Tak jak w 1976 r., gdy upokorzony James Callaghan musiał prosić MFW o ratunek przed bankructwem, Zjednoczone Królestwo znów stało się „chorym człowiekiem Europy". Cztery dekady temu na czele opozycji stała jednak Margaret Thatcher z gotowym planem wyrwania kraju z zapaści. Ani Johnson, ani Corbyn w żaden sposób nie mogą się pod tym względem równać z Żelazną Damą.

Wybitny mąż stanu jest w Londynie tym bardziej potrzebny, że królestwo musi przezwyciężyć od dawna nawarstwiające się problemy. Większościowy system wyborczy zacementował scenę polityczną, ograniczając grę do dwóch partii, które coraz mniej wsłuchiwały się w problemy społeczeństwa. Na coraz większą polaryzację dochodów nie mieli odpowiedzi ani laburzyści Tony'ego Blaira i Gordona Browna, ani prowadzący podobną politykę torysi Davida Camerona. Od Włoch po Hiszpanię czy Francję w wielu krajach Europy w takiej sytuacji wyborcy wynieśli do władzy nowe partie polityczne. Ale skoro w Zjednoczonym Królestwie okazało się to niemożliwe, wielu zdesperowanych Brytyjczyków wykorzystało okazję referendum z 2016 r., aby skończyć z obecnym systemem nawet za cenę brexitu.

Westminster do tej pory z tego szoku się nie otrząsnął. Rozdarci między dawnymi metodami działania a presją wyborców deputowani pozostają więc nieprzewidywalni. Za kilka dni okaże się, na ile zrealizują scenariusz napisany po drugiej stronie kanału La Manche.