Jest ono tym bardziej na miejscu, że opinie Departamentu Stanu, na którego czele stoi Tillerson, uchodzą w naszym kraju za bardziej przemyślane i mniej emocjonalne niż opinie Donalda Trumpa. Prezydent USA wyrażał zachwyt nad Polską i Polakami, złego słowa o nas nie powiedział podczas lipcowego przemówienia pod pomnikiem Powstania Warszawskiego.

Natomiast resort dyplomacji na zimno obserwował reformy przeprowadzane przez PiS. Występował w roli Departamentu Stanu polskiej demokracji. Dwa tygodnie po wizycie Trumpa w Warszawie orzekł, że zmiany w polskim sądownictwie mogą zagrozić niezależności wymiaru sprawiedliwości i osłabić państwo prawa. Rzeczniczka departamentu Heather Nauert, która nagle zrobiła się w Polsce bardziej rozpoznawalna niż Tillerson, podkreśliła też, że dla stosunków dwustronnych kluczowe znaczenie ma stan demokracji u sojusznika: musi być „mocna i zdrowa" (a wygląda na to, że nie jest).

Pełne niepokoju słowa Heather Nauert (o decyzji, która zagraża wolności mediów) dotarły też zza oceanu w grudniu. Tym razem chodziło o skandaliczną i absurdalną (to moje słowa, a nie rzeczniczki) karę, którą na telewizję TVN nałożyła KRRiT. Co przed wizytą Tillersona głosi Departament Stanu polskiej demokracji? – Demokracja jest żywa i ma się dobrze, politykę wewnętrzną pozostawiamy Polakom – orzekł ustami ważnego, choć anonimowego, przedstawiciela.

Zaskakująca zmiana i raczej u nas niezauważona. Amerykanie od początku rządów PiS sugerowali, że przekroczeniem czerwonej linii będzie atak na media prywatne (zwłaszcza z kapitałem z USA). Można też odnieść wrażenie, że Waszyngton uznał powołanie rządu Mateusza Morawieckiego za nowe otwarcie. Wstrzymał się z punktowaniem sojusznika. I skupił, co obiecujące, na strategicznej współpracy w kwestiach gospodarczych i geopolitycznych.