Doskonale pamiętam tamtą datę, jak większość zaangażowanych wtedy na całego w opozycję młodych ludzi. Wcześniej była kampania wyborcza, w której nie liczyły się specjalnie po stronie opozycyjnej kolory. Nieważne skąd się było, z Solidarności, WiP, KPN, NZS, czy innych struktur, wróg był jeden: komuna kryjąca się pod szyldami PZPR, ZSL i SD. Miało się usprawiedliwione poczucie, że wieje wiatr wolności i właśnie wraży ustrój wywraca.

Osobiście cały dzień spędziłem jako mąż zaufania Solidarności w jednej z komisji wyborczych w Krakowie, a wieczorem, po entuzjastycznych reakcjach wyborców już wiedziałem, że nadchodzi śmierć systemu. A późnym wieczorem z przerażeniem słuchałem historii z Pekinu. Tam komuniści zbrojnie starli z powierzchni ziemi takich jak ja. Moich zbuntowanych rówieśników. U nas, obyło się bez przelewu krwi. To był nasz sukces, polityczny i moralny.

Sercem byłem z Chińczykami, ale fizycznie nad Wisłą. I w ogóle mnie to nie obchodziło, że komuniści próbowali ratować wybory, zmieniali zasady, grzebali w procedurach. To był dzień mój i moich rówieśników, którzy w przeciwieństwie do braci z Tian’anmen wygrali. I nikt mi tego nie odbierze.