A wraz z nim przyjechały problemy ukraińskiej polityki wewnętrznej. Tylko tego nam tu jeszcze brakowało – stosunki z Kijowem są wystarczająco napięte z powodu historii sprzed kilkudziesięciu lat. Teraz Warszawa stała się w dodatku miejscem, z którego Saakaszwili prowadzi swoją ostrą kampanię przeciwko władzom ukraińskim. I w mniejszym stopniu – gruzińskim.

I w Gruzji, gdzie był prezydentem w latach 2004–2013, i na Ukrainie, gdzie później był gubernatorem Odessy, jest najbardziej dla świata rozpoznawalnym przeciwnikiem władz, co nie znaczy, że najgroźniejszym.

Ta rozpoznawalność spowodowała, że na jego konferencję w Warszawie przyszło wielu dziennikarzy i fotoreporterów, także z mediów zachodnich. I usłyszeli, że Ukrainą rządzą „bandyci”, których on, Saakaszwili, wsadzi do więzienia, gdy wraz z narodem przeprowadzi nową rewolucję. Prezydentowi Petrowi Poroszence zarzucił przy okazji, że jest Mołdawianinem, a nie Ukraińcem.

Warszawa jako centrum rzucania błotem w Kijów i Tbilisi – zwłaszcza w czasach moskiewskiego neoimperializmu – to nie brzmi dobrze. Niestety, centrum pojawiło się u nas wbrew naszej woli. To Ukraińcy deportowali Saakaszwilego, podrzucili go nam. I oni, odsyłając polityka, który kiedyś się w Polsce dobrze kojarzył, i on sam, wykorzystując te dobre skojarzenia do prowadzenia polityki podważającej wiarygodność władz w Kijowie, postawili rząd naszego kraju w niezręcznej sytuacji.

Rządowi trudno wyrzucić – zwłaszcza do Gruzji, gdzie trafiłby za kraty – polityka, który uchodził za przyjaciela prezydenta Lecha Kaczyńskiego i osiem lat temu brawurowo przedarł się zza Atlantyku przez wulkaniczny pył na jego pogrzeb. Trudno jednak ignorować to, że z naszego terytorium nawołuje do obalenia rządu w sąsiednim – ważnym dla bezpieczeństwa regionu – kraju. Delikatnie trzeba mu wytłumaczyć, że warszawski klimat nie jest dla niego odpowiedni.