Mam świadomość, że propagowanie idei przystąpienia Polski do strefy euro jest jak głos wołającego na puszczy. Rządzący dziś Polską przyjęli za aksjomat prymat waluty narodowej i wbrew opiniom większości autorytetów ekonomicznych przekonują, że Polska bez euro rozwija się szybciej niż sąsiedzi. Twarde dane jednak tego nie potwierdzają.
Gospodarki sąsiednich krajów uwolnione dzięki euro od kosztów transakcyjnych i ryzyka kursowego, mające dostęp do tańszego pieniądza i większego portfela inwestycyjnego, stały się dla nas realną alternatywą. Prócz walutowej wiarygodności zyskały one na euro również politycznie. Są w centrum procesów integracyjnych, o których od dawna wiadomo, że rozgrywają się i będą rozgrywać wokół osi, którą tworzy wspólna waluta. Dlaczego więc rząd Prawa i Sprawiedliwości jest przeciwko?
Czytaj także: Polska w strefie euro. To ciągle ma sens
Nie umniejszam oczywiście wagi argumentów ekonomistów krytycznych wobec euro. Wszystkich należy wysłuchać z powagą, jednak racje przedstawiane przez takie autorytety, jak Grzegorz W. Kołodko, Stanisław Gomułka, Witold Orłowski czy Janusz Jankowiak, są zdecydowanie bardziej przekonujące niż głos ekspertów związanych z rządzącą ekipą. Jeśli więc nie chodzi o argumenty ekonomiczne, to bez wątpienia o stanowisku PiS wobec euro rozstrzyga polityka. A zwłaszcza jej fundament ideowy, w samej swej istocie eurosceptyczny.
Otóż liderzy partii rządzącej mają zupełnie inną wizję wspólnej Europy niż ta, za którą opowiadają się dziś polityczni euroentuzjaści. To Europa równych podmiotów, a nie dominacji wspólnych struktur. Europa niepodległych państw, a nie sfederowanych narodów. Europa, w której fundamentem wzajemnych relacji jest suwerenność, z wszelkimi jej atrybutami, takimi choćby jak własna waluta. Takie są poglądy liderów rządzącej partii. Tak ma myśleć jej elektorat. Ale nie to budzi mój obywatelski sprzeciw.