„Sybilla": Przez porażki do piękna

Justine Triet o filmie „Sybilla" i kinie kobiet we Francji.

Publikacja: 18.02.2020 18:02

Foto: materiały prasowe

Reżyserki często odcinają się od etykiety „kino kobiece". A pani?

Justine Triet: Ja też nie do końca wiem, co takie określenie miałoby oznaczać. Ale oczywiście jestem kobietą i lubię opowiadać o kobietach. To naturalne, potrafię je lepiej zrozumieć. Moje filmy rodzą się też z moich własnych przeżyć i lęków, choć żaden z nich – ani „Solferino", ani „Victoria", ani „Sybilla" – nie jest autobiograficzny. Zwykle zaczynam od obrazu kobiety, która wraca do domu, jest żoną, matką. A jednak moje bohaterki kryją w sobie tajemnice, traumy przeszłości, czasem nie wytrzymują, rozpadają się, płacą wysoką cenę za swoje marzenia i ambicje, próbują się podnieść. To kino kobiece czy po prostu ludzkie?

Sybilla z pani filmu jest psychoterapeutką, która sama potrzebuje psychoterapii. I łamie etyczne zasady zawodu.

Są ostre reguły, które w tej pracy obowiązują, jednak każdy z nas jest tylko człowiekiem. I nie zawsze udaje się wyłączyć własne emocje. „Sybillę" poprzedziłam długimi badaniami. Jedna z psychoterapeutek, z którymi rozmawiałam, opowiedziała mi, że prowadziła kiedyś kobietę, której ojciec był ciężko chory. Długo gasł w strasznych cierpieniach, nie miał już żadnej szansy na życie. W tym samym czasie odchodził ojciec terapeutki. Umarł pierwszy, a ona nie mogła dalej spotykać się z pacjentką. Każda rozmowa stawała się dla niej strasznym stresem. Czasem nosimy w sobie pęknięcia, których nie da się skleić uniwersalnym klejem.

Sybilla wykorzystuje doświadczenia pacjentki, młodej aktorki. Gdy dziewczyna załamuje się nerwowo, psychoterapeutka jedzie na plan filmu. Zaczyna się „film w filmie".

Plan filmowy jest jak laboratorium do prowadzenia obserwacji. Odbija wszelkie mechanizmy, jakie występują w społeczeństwach. Potwornie intensywnie. W czasie zdjęć mało śpimy, żyjemy w ciągłym napięciu. Jesteśmy odpowiedzialni za wielkie pieniądze, które ktoś wkłada w produkcję. Dla widza film to dwie godziny. Dla nas życie. Nasze być albo nie być, nasze ambicje, nadzieje. I cokolwiek się dzieje „show must go on".

Czy w filmie nie ma zbyt wielu wątków? Widz się nie zgubi?

Namawiano mnie, żebym wyrzuciła choćby historię małego chłopca, pacjenta Sybilli. Ale myślę, że wszystko składa się na życie. Widz może wybrać sobie to, co mu najbliższe. Nie zamierzam mu nic podpowiadać. Chcę, by wyszedł z kina z pytaniami, które w nim zostaną.

Zalicza się pani do „nowej fali kina francuskiego"?

Fala? Nie wiem. Poprzedniej generacji trudniej było zrobić film. Teoretycznie nam jest łatwiej: dziś można zrobić film komórką. Ale konkurencja jest znacznie większa. Kino to przemysł. Wielkie pieniądze, machina promocyjna. A my nie dysponujemy dużymi budżetami. Kręcimy na ulicy, z przyjaciółmi. Pierwszy film zrobiłam niemal bez pieniędzy i znam wielu artystów, którzy zaczynali lub zaczynają podobnie. Utytułowani reżyserzy nie pomagają nam. Ale walczymy. I nawet jeśli nie tworzymy zwartej grupy, staramy się wspierać.

Co was wyróżnia?

Podobny smak filmowy. Kochamy gatunki. Wielu reżyserów jest dziś zainspirowanych czarnym kryminałem, nawet horrorem. Często łączymy style. Jak koreański laureat Oscara Bong Joon-ho. Jesteśmy pokoleniem, które atakowane jest przez różne bodźce. Może stąd też bierze się nasz myślowy i warsztatowy eklektyzm. Ja swoją „Sybillę" nazywam „dramedy", bo zazębiają się w niej elementy dramatu i komedii.

Jako inspirację wymieniała pani obrazy Hitchcocka i Woody'ego Allena. Spory rozrzut.

To prawda. Kiedy byłam dzieckiem, w świat kina wprowadzała mnie matka, która uwielbiała filmy Hitchcocka. Dla mnie też stały się one niemal filmową Biblią. Ważny był Polański. Ale też Chabrol. I Cassavettes, którego obrazy wprost wchłaniałam jako młoda dziewczyna. Jak pani widzi to bardzo różne inspiracje.

Czuje pani solidarność kobiet?

Czuję się związana z Celine Sciammą, Matti Diop, Claire Burger. Wszystkie znamy uczucie samotności, wszystkie próbujemy w świecie kina i w jego ekonomicznym systemie jakoś zaistnieć. I mamy podobną historię. Może niełatwo w to uwierzyć, ale z czasów swoich studiów w Ecole des Beaux Arts zapamiętałam wykładowców, którzy publicznie ośmieszali i atakowali studentki. Dzisiaj to nie do pomyślenia.

Dzięki #MeToo?

To się zmieniało od jakiegoś czasu, ale ruch #MeToo ewidentnie ten proces przyspieszył. Wreszcie mówimy głośno o tym, o czym przez dziesiątki lat milczałyśmy: o przypadkach molestowania i agresji, o dyskryminacji, gdy kobiety nie zajmują stanowisk kierowniczych w wytwórniach, a za podobną pracę zarabiają znacząco mniej niż mężczyźni.

Co w takiej sytuacji poradziłaby pani młodym reżyserkom, które debiutują?

Wykorzystam słowa Samuela Becketta, które są ważne dla mnie samej: „Próbowałaś. Poniosłaś porażkę. Bez znaczenia. Próbuj dalej. Znów ponieś porażkę. Piękniej". To zresztą rada nie tylko dla reżyserek. Dla każdego. Każdej płci, w każdym wieku, wszędzie.

recenzja filmu

Sybilla rzuca zawód psychoterapeutki, bo chce napisać książkę.

Zostawia sobie jedną pacjentkę. To młoda aktorka, która zaszła w niechcianą ciążę ze znanym aktorem, a gra z nim właśnie w filmie, który reżyseruje jego życiowa partnerka. Jednocześnie Sybilla musi też stawić czoło demonom własnej przeszłości. Film złożony jest z wielu wątków. Porusza problemy współczesnej rodziny, traum, które w sobie nosimy, niechcianej ciąży, alkoholizmu, ceny płaconej za wielkie ambicje, roli sztuki, relacji między ludźmi uwikłanymi w trudny miłosny trójkąt. A są jeszcze sprawy macierzyństwa, miłości, zazdrości, seksu, rozpadania się osobowości.

Fascynuje gra znakomitych aktorów. To Belgijka Virginie Efira, znana z „Życia Adeli" Francuzka Adele Exarchopoulos, bohaterka filmu „Toni Erdmann" Niemka Sandra Huller oraz jako amant Gaspard Ulliel. To oni uwiarygodniają intensywną, przeładowaną napięciem historię. —b.h.

Reżyserki często odcinają się od etykiety „kino kobiece". A pani?

Justine Triet: Ja też nie do końca wiem, co takie określenie miałoby oznaczać. Ale oczywiście jestem kobietą i lubię opowiadać o kobietach. To naturalne, potrafię je lepiej zrozumieć. Moje filmy rodzą się też z moich własnych przeżyć i lęków, choć żaden z nich – ani „Solferino", ani „Victoria", ani „Sybilla" – nie jest autobiograficzny. Zwykle zaczynam od obrazu kobiety, która wraca do domu, jest żoną, matką. A jednak moje bohaterki kryją w sobie tajemnice, traumy przeszłości, czasem nie wytrzymują, rozpadają się, płacą wysoką cenę za swoje marzenia i ambicje, próbują się podnieść. To kino kobiece czy po prostu ludzkie?

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Festiwal Mastercard OFF CAMERA. Patrick Wilson z nagrodą „Pod prąd”
Film
Nie żyje reżyser Laurent Cantet. Miał 63 lata
Film
Mastercard OFF CAMERA: „Dyrygent” – pokaz specjalny z udziałem Andrzeja Seweryna
Film
Patrick Wilson, Stephen Fry, laureaci Oscarów – goście specjalni i gwiazdy na Mastercard OFF CAMERA 2024
Film
Drag queen i nie tylko. Dokument o Andrzeju Sewerynie