Paryż uniknął zagłady, bowiem alianci momentalnie skierowali w jego kierunku swoje dywizje pancerne i w ciągu czterech dni wkroczyli do miasta. Takiego szczęścia nie miała niestety walcząca w tym samym czasie Warszawa – Armia Czerwona, która mogła ją wyzwolić, stanęła spokojnie na drugim brzegu Wisły, by przypadkiem nie przeszkodzić Niemcom w wykonaniu rozkazu Hitlera.
Choć dzisiaj czasy wydają się spokojniejsze, to samo pytanie pojawiło się na nowo. Czy Paryż płonie? Czy program reform prezydenta Emmanuela Macrona, który swym wyborczym zwycięstwem dał nadzieję wszystkim zwolennikom liberalnej demokracji, gospodarki rynkowej i integracji europejskiej, właśnie się łamie pod naporem zbuntowanych „żółtych kamizelek"?
Nie wiadomo. Problem leży w tym, że Emmanuel Macron jest prezydentem Francuzów. A Francuzi mają własne podejście do spraw tego świata. Demokrację kochają, ale od czasu do czasu buntują się przeciw jej modelowi tworzonemu przez przemądrzałe elity. Integrację europejską chętnie akceptują, ale tylko do czasu, gdy polski hydraulik nie zwiększy presji konkurencyjnej na ich rynku. A z gospodarką rynkową są raczej na bakier – większość uważa, że uczciwość działania może na rynku zapewnić tylko silna ręka państwa, a liberalizm gospodarczy jest znienawidzonym wymysłem Anglosasów.
Co więc Francuzi mają do wyboru? Macron proponował, by mocniej zawierzyli rynkowi, nie bali się globalizacji, wzmocnili Unię i ograniczyli swój apetyt na protekcjonizm. Alternatywą przedstawianą przez jego politycznych rywali z prawej i lewej strony było oddalenie się od rynku, odbudowa murów, które ograniczałyby konkurencję z zagranicy i napływ imigrantów, a w skrajnej formie nawet propozycje wyjścia Francji z Unii. Wygrał Macron.
Obietnice wyborcze Macrona okazały się jednak bardzo trudne do spełnienia. Okazało się, że francuską gospodarkę niełatwo rozruszać, a obciążone ogromnymi kosztami państwa opiekuńczego finanse trudno na dobre ustabilizować. A już na pewno nie ma prostego, cudownego narzędzia, które by na to pozwoliło.