Ulatujący duch regionu

Spotkałem się kiedyś z poglądem, że miasta i miasteczka położone w sąsiedztwie stolicy nie mają własnego życia.

Aktualizacja: 24.11.2015 22:01 Publikacja: 24.11.2015 17:29

Ulatujący duch regionu

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek jd Jerzy Dudek

Własnej, chciałoby się powiedzieć substancji. Pogląd ten może być krzywdzący, ale coś może być na rzeczy. Fizyczna bliskość wielkich wydarzeń, które chcąc nie chcąc dotyczą najczęściej stolicy, sprawia, że nawet jeśli w jakimś miejscu dzieją się i działy rzeczy ważne, to i tak zostaną skonsumowane przez Warszawę. Przecież, jeśli pracować, to w stolicy. Jeśli się bawić, to również tam.

Z kolei dalej położone miejscowości, jakby z każdym kilometrem nabywały własnego życia. Kiedy powraca się do nich z codziennej warszawskiej odysei, nie warto już często wracać do stolicy (bo i kiedy), a to sprawia, że zaczyna się w nich dziać coś po swojemu, powstają całkowicie własne pomysły na spędzanie wolnego czasu, tworzenie kultury, lokalne przysmaki i imprezy.

Ale i na tym gruncie mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem. Odkąd pamiętam moi krajanie (pochodzę z Sochaczewa), zawsze narzekali, że u nas nic się nie dzieje. Myślę, że w tym miejscu niewiele się różnili od mieszkańców innych mazowieckich miejscowości w sąsiedztwie Warszawy. Bez względu na to, ile ciekawych rzeczy zrobili tu na miejscu, ile zespołów założyli, ile koncertów, wernisaży i wieczorów poetyckich zorganizowali, zawsze nad nimi wisiało, trochę zakompleksione – tu się nic nie dzieje. Jakbyśmy wszyscy nie dostrzegali cudowności miejsca i tego, co razem robimy.

Te kompleksy i aspiracje odegrały swoją rolę. Wielu z nas chciało się stać dobrze opłacanymi warszawskimi pracownikami, prawnikami, lekarzami, menedżerami i wielu z nas swoje marzenia spełniło. I tutaj ukształtowały się odmienne kierunki i spojrzenia. Jedni na rzecz stolicy porzucili swoje małe ojczyzny. Inni, do których mam przyjemność się zaliczać, uznali, że dobrze jest w Warszawie robić rzeczy duże, a mieszkać na mazowieckiej prowincji która, kiedy się popatrzy na świat i jego problemy, urasta do rangi ziemskiego raju – wielkiej zielonej równiny nieprzynoszącej duszy najmniejszych niepokojów.

Patrząc na Mazowsze z perspektywy nieco chyba infantylnej zabawy w „Polskę w runie", w której to zabawie jedni twierdzą, że wszystko jest wspaniałe i piękne, a inni że zrujnowane i brzydkie, trzeba skonstatować, że dzięki Warszawie, Mazowsze było i jest przykładem dynamicznego rozwoju, korony polskiej modernizacji. Czasami jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że para idzie w gwizdek. Tak jakby wraz z przebudowanym za unijne pieniądze otoczeniem, zniknął genius loci ( duch opiekuńczy) naszej małej ojczyzny.

Doszliśmy do miejsca, w którym warto by sobie zadać pytanie, czy tego właśnie chcieliśmy i nadal chcemy. Czy zmiany o naturze czysto fizykalnej – nowe drogi, przedsiębiorstwa, magazyny, zrewitalizowane rynki mazowieckich miasteczek nie zabrały nam tego, co jest tak drogie sercu Polaków, co ma nas niemalże definiować. Tego, co określaliśmy mianem polskiej romantycznej duszy? Chleb nie jest już chlebem tylko produktem regionalnym, ścieżka stała się ciągiem pieszym, drzewa i krzewy stały się nasadzeniami. Chyba trochę podobnie, jak ludzie, którzy z perspektywy Warszawy stali się zasobami ludzkimi.

Dobrym symbolem tego rodzaju przemiany jest przebudowa dworku i parku Chopina w Żelazowej Woli, który z miejsca pełnego lekkości i spokoju przemienił się w coś, co przypomina domostwo mitycznych olbrzymów. Podobnie jest niestety z całym Mazowszem, w którym niepodzielnie rządzą kostka i beton, jakby region przygotowywał się na przyjęcie gigantycznej defilady. Mimo to, samorządowcy z uporem godnym lepszej sprawy, brną właśnie w takie formy modernizacji, rewitalizacji, inwestowania. Fakt, że po stronie mieszkańców powoduje to przeważnie jedynie zwiększone koszty życia, nie wydaje mi się grzechem największym. Przedsiębiorcy przychodzą i odchodzą. Ale raz wypędzony duch opiekuńczy może już do nas nie powrócić.

Własnej, chciałoby się powiedzieć substancji. Pogląd ten może być krzywdzący, ale coś może być na rzeczy. Fizyczna bliskość wielkich wydarzeń, które chcąc nie chcąc dotyczą najczęściej stolicy, sprawia, że nawet jeśli w jakimś miejscu dzieją się i działy rzeczy ważne, to i tak zostaną skonsumowane przez Warszawę. Przecież, jeśli pracować, to w stolicy. Jeśli się bawić, to również tam.

Z kolei dalej położone miejscowości, jakby z każdym kilometrem nabywały własnego życia. Kiedy powraca się do nich z codziennej warszawskiej odysei, nie warto już często wracać do stolicy (bo i kiedy), a to sprawia, że zaczyna się w nich dziać coś po swojemu, powstają całkowicie własne pomysły na spędzanie wolnego czasu, tworzenie kultury, lokalne przysmaki i imprezy.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Roch Zygmunt: Bronię Krzysztofa Stanowskiego
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: NATO popsują, europejskiego bezpieczeństwa nie wzmocnią
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Franciszek i biała flaga. Dlaczego te słowa nie zasługują jedynie na potępienie?
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Rozdarci między Grupą Wyszehradzką a Trójkątem Weimarskim
Opinie polityczno - społeczne
Michał Kolanko: Kampania samorządowa testuje spójność koalicji