Pokażcie mi średniej wielkości kraj europejski, do którego w rocznicę największej klęski przybywa prezydent supermocarstwa, aby zapewnić o amerykańskim wsparciu. Pokażcie mi inny polski rząd, który potrafiłby doprowadzić do tak spektakularnej poprawy naszego bezpieczeństwa!

Ale bezpieczeństwo kraju to nie tylko skuteczna obrona na froncie. To przede wszystkim postawa i morale zaatakowanego społeczeństwa; nie ten wygra współczesną wojnę, kto zwycięży w bitwie i zajmie kawał wrogiego terytorium, lecz ten, kto sterroryzuje społeczeństwo przeciwnika, odbierze mu wolę oporu. Tym bardziej że jeśli zaatakuje nas Rosja, to decydujące starcie – z udziałem także naszych amerykańskich sojuszników – toczyć się będzie na polskiej ziemi. Spytajcie jednak przeciętnego obywatela – także niżej podpisanego – czy wie, jakie są sygnały alarmowe na wypadek wojennego zagrożenia, czy potrafi właściwie się zachować w razie ataku atomowego albo bombardowania, czy zna drogę do najbliższego schronu, umie ratować rannych i napromieniowanych; czy wie, skąd czerpać wodę, gdy opustoszeją miejskie rury, czy...? Lepiej nie kontynuujmy. Bo taki schron zapewne nie istnieje albo – jeśli zachował się od czasów minionych – jest zdewastowany i zamknięty. O zapasowych źródłach wody i awaryjnych magazynach żywności już dawno zapomniano, podobnie jak o szkoleniu ludności na wypadek niebezpieczeństwa.

Owszem, mieliśmy jakieś systemy obrony cywilnej przed wojną, potem za czasów PRL, ale niewiele z nich zostało. Dziś mamy budzących postrach zaoceanicznych sojuszników i takich własnych „terytorialsów", ale już na drugi dzień po wybuchu wojny polskie społeczeństwo będzie obezwładnione, a więc pokonane. Czcimy przegrane niegdyś bitwy i pamięć poległych bohaterów, budujemy im pomniki. Ale nie troszczymy się o własny los w razie wojny. Nie inwestujemy w infrastrukturę służącą przetrwaniu narodu. I dalej uważamy się za patriotów.