Niby wszyscy wiemy, że prawdziwe życie nie wygląda jak komedia romantyczna. Że nie przypomina christmasowych piosenek i że mały Kevin sam w domu może się obronić przed złoczyńcami tylko w filmie zrealizowanym specjalnie po to, by pokazywano go w Wigilię.

Ale cóż począć, im bliżej świąt, tym bardziej jesteśmy skłonni do łatwych wzruszeń. Idziemy na kolejną część „Listów do M.”, nieudolnej podróbki wspaniałego filmu Richarda Curtisa „To właśnie miłość”, co od nadmiaru lukru w dialogach i scenariuszu może prowadzić do mdłości. Oglądamy kolejne happy endy z kolejnymi klonami Bridget Jones, które biegają po śniegu w filmach z miłością w tytule. Słuchamy kolędopodobnych wypocin z dzwoneczkami (z hitem „All I Want for Christmas Is You” na czele) i radujemy się na widok czerwono-białych ozdób.

Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Boże Narodzenie jest nie tylko świętem konsumpcji, ale też strefą skażoną kiczem. Obszarem tanich wzruszeń, estetycznej przesady, naruszenia zasad logiki (wszystko musi się kończyć dobrze, a wszyscy ludzie w głębi duszy są dobrzy), kumulacji banałów, unikania kwestii trudnych i niewygodnych – co w zasadzie wyczerpuje opis zjawiska zawarty w pionierskim eseju Abrahama Molesa „Kicz, czyli sztuka szczęścia”. Choć to książka sprzed niemal pół wieku, wiele się od tamtych czasów w tej kwestii nie zmieniło, może poza skalą. W dobie cyfrowej rewolucji produkcja popkulturowego kiczu nabrała rozmachu i przynosi jeszcze większe dochody niż kiedyś. Zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia. Kicz „jest na miarę człowieka, w odróżnieniu od sztuki, która go przerasta” – słusznie zauważa Moles. Zamiast katharsis i wstrząsu oferuje przyjemność i nadzieję bez pokrycia.

Wszystko to wiem, a jednak kiedy zbliża się Boże Narodzenie, chcę o tym zapomnieć i powzruszać się kiczem. Na chwilę uwierzyć, że ludzie są lepsi, niż są w rzeczywistości, świat zmierza w dobrą stronę i wszystko skończy się happy endem. Czego sobie i państwu życzę.

Autor jest zastępcą dyrektora Programu III Polskiego Radia