Mój ulubiony odcinek PKF opowiada o tym, jak w listopadzie 1991 roku powstaje rząd Jana Olszewskiego, a młodsi o ćwierć wieku żurnaliści nie dają żyć politykom na salonach władzy. Gdy Andrzej Drzycimski wyprasza dziennikarzy, słyszymy: „Prawie wszyscy politycy byli kiedyś dziennikarzami, teraz wypraszają dziennikarzy, bo oni są wścibscy. Czy bez nich łatwiej będzie stworzyć rząd, na który czekają wszyscy obywatele?”. Nic nowego pod słońcem. „Chcieliśmy demokracji, mamy ją” – tak scenki z politycznej kuchni banalnym komentarzem zbywa Jerzy Rosołowski.

Możemy sobie oczywiście zrobić, jak w Wielkiej Brytanii albo we Francji, zakazy wstępu dla dziennikarzy, ale mamy polską tradycję. Dziennikarze w Sejmie to część polskiej kultury parlamentarnej – świadczy o tym prasa międzywojenna, świadczą reportaże z początków czasu wolności. Przyszli tam wraz z niepodległością, stali się tak, jak przed wojną, częścią politycznego akwarium.

To był sygnał otwarcia władzy na ludzi, dla których dziennikarze zbierali informacje i zwykłe plotki. Czy były incydenty na tym tle? Jeśli już, to na tyle mało, że można uznać je za potwierdzenie reguły, iż nikomu nie szkodzą. Że komuś zadają pytanie na schodach? Może niektórzy posłowie i senatorowie  nie korzystają z innych środków lokomocji niż własna bryka lub limuzyna, bo każdy polityk wie doskonale, że jeśli ktoś ma znaną twarz, to nie przejdzie po ulicy spokojnie, nie pomodli się w kościele, nie popływa w basenie, by go ludzie nie zagadywali, nie radzili, nie chwalili. Z tego punktu widzenia kontakt z oswojonymi bądź co bądź dziennikarzami sejmowymi powinien być mało stresujący.

Dziś wicepremier oświadcza, ze nikt w rządzie nie popiera obostrzeń wobec dziennikarzy, to samo mówi marszałek Senatu, protest trwa, dziennikarze nadal tylko częściowo mogą zaglądać do parlamentu. Ciekawe, jak sens całego zamieszania wytłumaczą historycy? Jedno jest jasne, gdyby nie dziennikarze opinia publiczna nie znałaby kulisów głosowania nad budżetem. Także większość parlamentarna powinna to sobie wziąć to do serca. Głosowanie pewnie w jakiejś formie zostanie powtórzone, by był wilk syty i owca cała. Inaczej ktoś, kto dojdzie do władzy po PiS, użyje niechybnie dzisiejszych precedensów na swoją korzyść. Tak jak było z Trybunałem Konstytucyjnym.

Tymczasem w Białym Domu zastanawiają się, czy nie ograniczyć konferencji prasowych na rzecz tweetów nowego prezydenta. Jeśli obywatele USA maja czas na śledzenie ćwierków nowego lidera państwa, proszę bardzo. Lepsze jednak i pewniejsze wścibskie oko Kamili Biedrzyckiej-Osicy niż dzień spędzony na timeline’ie z oczekiwaniem na 140 znaków od najważniejszej osoby.