I choć szanse na jego ratyfikację przez brytyjski parlament są niewielkie, to przecież i tak moment w historii Unii jest niezwykły. Co nam mówi o europejskiej integracji?

W tych negocjacjach zaskakująca okazała się przede wszystkim niezwykła jedność 27 państw UE. Nawet te najbardziej sympatyzujące z Londynem, jak Polska, nigdy się ze wspólnego frontu nie wyłamały, na co liczyła Theresa May. Widać po tym, jak silnym spoiwem jest obrona spójności jednolitego rynku, podstawa sukcesu gospodarczego członków Wspólnoty.

Rokowania z Londynem pokazały też jednak bardzo wyraźne granice integracji. Oto z niezwykłą siłą wyszło na jaw przywiązanie do uczuć narodowych, które, jak wierzyli euroentuzjaści, miały się rozpłynąć w szerszej idei „europejskości". Londyn i Bruksela podporządkowały strategię negocjacji zapobieżeniu powrotowi kontroli na irlandzkiej granicy, bo wybuch konfliktu w Ulsterze wydawał się bardzo prawdopodobny. Jednocześnie dla samej Theresy May priorytetem było odzyskanie kontroli nad imigracją, bo jednak nie jest wszystko jedno, skąd ona przybywa. Hiszpania z kolei była jeszcze w sobotę gotowa wszystko zawetować z powodu porachunków sprzed 300 lat o Gibraltar.

Rysuje się obraz integracji Europy opartej głównie na interesach przedsiębiorców, którzy nie mogą już dziś żyć bez jednolitego rynku, ale już znacznie mniej Europy politycznej. Nie ma ona poparcia zwykłych ludzi, bo ci utożsamiają się znacznie bardziej ze swoimi państwami niż z Brukselą.

Będzie też trzecia nauka z brexitu: dowiemy się, jak żyje się po wyjściu z Unii. Brytyjska gospodarka jest dziś w marnej kondycji, ale rozwija się jednak lepiej niż włoska. Jeśli się okaże, że koniunktura na Wyspach się poprawi, postawi to przed Europą egzystencjalne pytanie, czy integracja nie jest tylko częścią globalizacji, niewielkim dodatkiem do niej.