Aby spełnić swoje obietnice, musi więc sięgnąć głębiej do kieszeni podatników. Padło m.in. na nielubiane, choć masowo oblegane przez klientów sieci handlowe. Początkowo rządząca partia dwuprocentowym podatkiem obrotowym chciała obłożyć sklepy o powierzchni przekraczającej 250 mkw. Zamierzała w ten sposób ukręcić bat na duże sieci handlowe, głównie te z zagranicznym kapitałem. Była to muzyka dla uszu wyborców PiS, wśród których nie brakuje przeciwników wszystkiego, co „nie nasze".

Szybko się okazało, że to, co miało uderzyć w korporacje, zaszkodziłoby przy okazji polskim kupcom. Także tym małym, których liczba z roku na rok się kurczy pod naporem rosnących w siłę sieci. Markety poszłyby z pewnością w kierunku otwierania niewielkich, osiedlowych placówek. Rykoszetem dostaliby dostawcy, którzy już od dłuższego czasu narzekają na rosnącą presję cenową ze strony sieci. Kolejnymi przegranymi byliby polscy rolnicy.

To, czy politycy PiS rzeczywiście poszli po rozum do głowy i zrezygnują z kontrowersyjnego kryterium powierzchniowego, okaże się w najbliższych tygodniach. Skąd otwartość PiS na inne rozwiązania? Duży wpływ mieli na to sami handlowcy, którzy – co niestety w polskim biznesie wciąż nie zdarza się zbyt często – potrafili połączyć siły, aby walczyć o swoje racje. W reakcji na propozycje rządu powstało Forum Polskiego Handlu. Organizacja zaproponowała m.in. postrzegany jako bardziej sprawiedliwy podatek progresywny. Jego wielkość zależna byłaby od obrotu danej firmy. PiS nie mówi „nie" takiej propozycji, co dowodzi, że politycy są w stanie liczyć się z głosem przedsiębiorców. Warunek: firmy muszą mówić jednym głosem. Byłoby dobrze, aby nie robiły tego tylko wtedy, gdy grozi im katastrofa.