Niekiedy są to ulgi podatkowe, innym razem finansowe granty albo atrakcyjne tereny z gotową infrastrukturą. Wszystko w nadziei, że zagraniczne firmy stworzą nowe miejsca pracy, pobudzą gospodarkę, a z czasem zasilą krajowy i lokalny budżet podatkami. Zabiegając o inwestorów i ścieląc przed nimi czerwony dywan, politycy wydają się czasem zapominać (albo to udają), że zagraniczna inwestycja to nie jest przyjazd bogatego wujka z Ameryki, który przywiezie mnóstwo prezentów, walizkę dolarów i nie będzie nic w zamian oczekiwał. Peany na cześć zagranicznych firm szybko mogą się więc zamienić w oskarżenia, zwłaszcza przy okazji kampanii wyborczych, gdy – już nie pożądane, ale pazerne – zagraniczne firmy stają się atrakcyjnym chłopcem do bicia. Bo są bogate i obce.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby przeciwdziałać unikaniu przez nie płacenia podatków. Robią to zresztą wszystkie kraje, które z równym zapałem jak o przyciągnięcie inwestorów zabiegają o uszczelnienie systemów podatkowych – walcząc m.in. z cenami transferowymi i zaniżaniem zysków. Dobrze to zresztą pokazał przed kilkoma laty spór Brukseli z internetowymi gigantami z USA, którzy dokonywali przeróżnych sztuczek optymalizacji podatkowej. Pilnując jednak krajowych interesów, warto zadbać, by nie podkręcać niechęci do zagraniczny firm. Wypominając im miliardy złotych dochodów z inwestycji, w tym dywidend transferowanych za granicę, warto zwrócić np. uwagę na systematyczny wzrost reinwestowanych zysków. I pamiętać, że coraz częściej to polskie firmy występują gdzieś w świecie w roli tego hołubionego, a potem pazernego inwestora z zagranicy.