Premier Beata Szydło jako „stabilny" oceniła planowany budżet na przyszły rok. Zakłada m.in. rekordowy deficyt w wysokości 59,3 mld zł i utrzymanie się na dozwolonym w UE poziomie 3 proc. deficytu finansów publicznych, co opiera się m.in. na nadziei, że np. samorządy pokażą pokaźne nadwyżki. W 2009 roku ówczesny minister finansów Jacek Rostowski też w to wierzył i przeżył szok, gdy m.in. za sprawą samorządów deficyt eksplodował, a ówczesny unijny komisarz ds. gospodarczych i walutowych Joaquin Almunia pytał: „Jacku, co się dzieje?". Też mógł odpowiedzieć, że budżet jest stabilny, a tylko deficyt wyszedł mu nagle trochę duży.

Pani premier, oceniając budżet użyła też słowa „odpowiedzialny". Nie jest to właściwe słowo. I nie jest to tylko zarzut wobec rządu PiS. Przez ostatnie dekady wszystkie polskie rządy permanentnie jadą na deficycie. Raz jest mniejszy, raz większy, ale jest. W ubiegłym roku mieliśmy mniej więcej taki, jak Niemcy nadwyżkę.

Skąd to się bierze? Zbyt duży jest udział tzw. wydatków sztywnych, wynikających z obowiązujących już ustaw, absurdalne jest opodatkowanie niskimi stawkami VAT wielu produktów czy liczne przywileje emerytalne. Mamy deficyt, mimo że płyną do nas środki unijne i notujemy przyzwoity wzrost gospodarczy.

Politycy lubią niedopowiedzenia. Premier Szydło zapewniła, że nie podniesie podatków. Ale uczciwiej byłoby, gdyby powiedziała: „Nie podniesiemy podatków, bo bardziej was zadłużymy".

Ekonomiści ostrzegają, że ciągły deficyt i zadłużanie to niebezpieczna gra. Gdy przyjdzie kryzys, nagle podskoczą do niebotycznych rozmiarów. Taka nierównowaga w finansach może skończyć się fatalnie. Naturalnie rząd będzie wtedy szukał winnych. I znajdzie w opozycji, światowych spekulantach czy banksterach.