To pewnego rodzaju przełom, który diametralnie zwiększy w Polsce popularność tzw. crowdfundingu, zwłaszcza udziałowego. Sprzedających akcje w emisjach internetowych przybywa z miesiąca na miesiąc już od minionych wakacji, kiedy to ustawowo podniesiono limit takich zbiórek ze 100 tys. do miliona euro. Teraz trend jeszcze przyspieszy. Pomysłów na biznes nie brakuje. I tak na przykład można się stać w jednej chwili udziałowcem producenta odstraszaczy kun i łasic czy lokalnego browaru.

Teoretycznie wystarczy dobry pomysł biznesowy, a wspólnicy i pieniądze w internecie do wspomnianego limitu miliona euro znajdą się szybko i łatwo. Inna sprawa, że przeregulowana dzisiaj giełda zyskała właśnie godnego rywala – platformę crowdfundingową. Dla przykładu debiutująca w środę na tradycyjnej giełdzie spółka technologiczna z trudem sprzedała akcje warte 10 mln zł. Wcześniej przez 12–18 miesięcy musiała się do tego szykować (m.in. przygotować prospekt emisyjny, uzyskać zgodę regulatora, zatrudnić doradców prawnych i finansowych), ponosić niemałe koszty (nieakceptowalne zresztą przez fiskusa), a na końcu – już jako spółka publiczna – wystawia się na odpowiedzialność i niesamowicie wysokie potencjalne kary regulatora.

Skąd sukces chociażby wspomnianej internetowej emisji? Po pierwsze – stajemy się – a raczej już jesteśmy – obywatelami świata internetowego (zwykłe publiczne zbiórki pieniędzy na konkretny, z reguły charytatywny, cel też zyskują na popularności). Po drugie – wygoda. Wystarczy klik w telefonie, przelew i już możemy pochwalić się udziałowym zapisem komputerowym (stąd popularność swego czasu wśród młodych ludzi internetowej waluty bitcoin). Po trzecie – prostota. Nie trzeba żadnego rachunku maklerskiego, prowizji, opłat, regulaminów, MIFiD-ów... znanych dzisiaj z biur maklerskich czy banków.

Ta wygoda i prostota niosą oczywiście ze sobą ryzyko. Najtrudniej pozbyć się takich udziałów internetowej spółki. Nie ma bowiem regulowanej platformy obrotu (może zostanie nią z czasem giełda). Trzeba zatem na własną rękę znaleźć kupującego i na własną rękę wycenić odsprzedawane udziały. Nie ma też tego całego systemu nadzorczego, który choć w części czuwałby nad bezpieczeństwem konsumentów czy inwestorów. Wystarczy zatem jedna spektakularna plajta emitenta bądź nieuczciwy biznesmen, a cała ta wygoda i wolność internetowa skończy się regulacjami, sankcjami, nadzorem... Oby tylko tym razem tak się nie stało.