Lipiec 2007 roku. Byłem wśród kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy na piechotę z różnych zakątków kraju przyszli do Budsławia, do Matki Boskiej Budsławskiej, patronki Białorusi. Wtedy tam jeszcze nie stawiano metalowych bramek i kordonów sił specjalnych MSW (OMON), nie robiono rewizji na wejściu. Wokół sanktuarium roiło się od namiotów, powiewała zakazana flaga, śpiewano zakazane piosenki. Przy ognisku przemówienia duchownych brzmiały inaczej niż z ambony, nie mówiono wprost, ale każdy wiedział, o co chodzi. Tam można było pozwolić sobie na ciut więcej. Tam żyła wolna Białoruś.
– Bać się trzeba Boga, nie ludzi – powiedział do mnie wtedy jeden z moich nowych znajomych. Okazało się, że jest prawosławnym, ale szanuje Kościół katolicki za białoruskojęzyczność. Dopiero wrócił z łagru, gdzie spędził niemal dwa lata przy wycince drzew. Trafił tam w 2005, bo protestował i nie chciał, by Aleksander Łukaszenko po raz trzeci startował na prezydenta. Gdy w 2010 roku niezmienny przywódca Białorusi po raz czwarty „wygrał" wybory, mój znajomy znów trafił do łagru, tym razem na trzy lata. Miał okazję doświadczyć nocnych przesłuchań i tortur w areszcie KGB.
Nazywa się Paweł Siewiaryniec, jest do bólu wierzącym człowiekiem i ma bardzo twardy kręgosłup. Gdy w ubiegłym tygodniu niezależne media poinformowały, że próbował w areszcie podciąć sobie żyły, nie od razu w to uwierzyłem. Siedzi w celi o powierzchni 6 mkw. bez okna, nie ma tam nie tylko bieżącej wody, ale nawet materaca. Do aresztu trafił 7 czerwca, znów protestował, bo nie chciał, by Łukaszenko został prezydentem po raz szósty. Nie wiadomo, kiedy wyjdzie na wolność. Sędzia bez mrugnięcia okiem wydłużył mu areszt w ubiegły czwartek, dzielnicowy zeznał, że wykrzykiwał m.in. „żywie Biełaruś" (niech żyje Białoruś). To słowa białoruskiego poety Janki Kupały, który w 1942 roku spadł ze schodów w moskiewskim hotelu. Paweł też pisze, ale powieści, po każdym wyjściu z łagru. Dostał nawet kilka prestiżowych nagród literackich. Pewnie dlatego w jego obronie już stanęła Swiatłana Aleksijewicz, białoruska noblistka.
W domu na Pawła czeka jego żona Wolha i dwuletni synek. Przyznaje, że nawet nie poinformowano jej, gdzie dokładnie jest jej mąż. Jest jedynym żywicielem rodziny, utrzymuje się ze sprzedaży i promocji swoich książek. Kobieta mówi, że odczuwają ogromną solidarność i wsparcie Białorusinów.
– Odpukać, ale na szczęście nie miałam styczności z żadnymi służbami, nikt do nas nie przychodził – mówi „Rzeczpospolitej". Mówi niepewnie, bo zbyt mocno Białoruś Łukaszenki zaczyna przypominać państwo, w którym nie oszczędzano nawet żon i dzieci „niepoprawnych".