"Rzeczpospolita": Została pani zatrzymana 24 sierpnia w Mińsku. Po 10-dniowym areszcie, 3 września, decyzją sądu przedłużono pani areszt na kolejne 15 dni. Jak to się stało, że w nocy z piątku na sobotę znalazła się pani w Polsce?
Wolha Kawalkowa: Tego dnia, gdy przedłużono mi areszt, czułam się bardzo źle. Prosiłam, by zadzwonili po pogotowie ratunkowe, ale zamiast ratowników medycznych do mojej celi przyszli funkcjonariusze KGB. Wiedzieli, że nie wyjadę za granicę z własnej woli, więc postawili mnie przed faktem dokonanym. Powiedziano, że mnie podwiozą do granicy z Polską, bo w przeciwnym razie będą w nieskończoność przedłużać mój pobyt w areszcie. Powiedziano, że mój pobyt za kratami może potrwać długo.
Podwieźli panią do granicy z Polską. I co dalej?
Podwieźli mnie do neutralnego terenu na granicy białorusko-rosyjskiej. Doprowadzili do polskiego autokaru, który jechał z Białorusi. Kierowca nie wiedział kim są, byli w cywilu. Ale mnie poznał, powiedział, że ogląda transmisje w telewizji. Już po przekroczeniu polskiej granicy w swoim plecaku znalazłam m.in. wizytówkę ambasadora Polski w Mińsku, Artura Michalskiego. Spotkaliśmy się tydzień przed moim aresztowaniem, pozostawił wizytówkę na której napisał swój numer komórkowy. Zadzwoniłam do niego o 2:30 w nocy, pomógł mi.
Mogła pani odmówić wyjazdu?