W środę rano wydawało się, że PiS rozwiąże problem z wynagrodzeniami dyrektorek w NBP zgodnie ze znanym od wielu lat schematem i pod wpływem presji ze strony opinii publicznej ze wszystkiego się wycofa. Stało się jednak inaczej ze względu na niezależność prezesa NBP Adama Glapińskiego od prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego.
Sprawa, która jest elementem ubocznym afery KNF, porównywana jest już przez opozycję do kwestii Misiewicza i premii dla ministrów. A to były dwie sprawy, które bardzo PiS zaszkodziły. Konferencja w NBP, na której co prawda zaprzeczono, by zarobki dwóch dyrektorek były tak wysokie, lecz rzeczywistych kwot nie ujawniono – tylko cały kryzys pogłębia.
Ze względu na polityczną i instytucjonalną niezależność NBP presję na prezesa Glapińskiego od kilku dni wywierają sami politycy PiS. I to publicznie. Zaczęło się od bardzo wpływowego senatora PiS Jana Marii Jackowskiego. O potrzebie wyjaśnienia sprawy mówili Jarosław Gowin, Jacek Sasin, Michał Dworczyk i przedstawiciele Kancelarii Prezydenta. Na nic to jednak się nie zdało.
Dlatego środowa konferencja wywołała konsternację i rozczarowanie w obozie władzy nie tylko ze względu na treść, ale i na formę nieprzystosowaną do wymogów współczesnej polityki. Nie tylko wśród komentatorów, ale nawet polityków PiS, pojawiały się skojarzenia np. z dawnymi konferencjami Państwowej Komisji Wyborczej.
Kiedy na konferencji nie wyjaśniono w zasadzie niczego, politycy PiS nie mieli już wyjścia. – Nie jestem usatysfakcjonowana wyjaśnieniami – mówiła w Sejmie rzecznik PiS Beata Mazurek. Co więcej, zapowiedziała, że PiS może poprzeć projekt ustawy Platformy o jawności zarobków w NBP. Trudno uznać to za cokolwiek innego niż jeszcze większe wzmocnienie presji na prezesa NBP. Uchwalenie takiej ustawy zmieniłoby całą sytuację. A PiS pokazało już, że gdy się śpieszy, to ustawy potrafi przegłosowywać w czasie jednego posiedzenia Sejmu. Tym razem nie będzie zresztą żadnego oporu opozycji, jak to było z ustawami w sprawie sądownictwa. Wręcz przeciwnie.