Żartuje pan?
Nie, takie były przepisy. Może dlatego nie wszyscy adwokaci byli zadowoleni z przemian w Polsce po 1989 r.
Co pan robił po egzaminie?
Egzamin zdałem w 1989 r., potem współpracowałem z adw. Tomaszem Wardyńskim. Byłem też na praktykach w dużej niemieckiej kancelarii. Poważnie zainteresowałem się tam prawem własności przemysłowej i zwalczaniem nieuczciwej konkurencji. W 1992 r. założyliśmy ze Zbigniewem Drzewieckim kancelarię, w której pracujemy do dziś.
To już lata całe przetrwał ten „związek partnerski".
Owszem, ponad 20 lat. Choć nie do końca „partnerski", bo jesteśmy spółką komandytową. W partnerską się nie przekształcaliśmy, bo nie było powodu do formalizowania zakresu odpowiedzialności dziesięciorga wspólników – u nas każdy wie, że gdyby coś zawalił, to bierze to na siebie. Nie widzimy powodu, aby nasi wspólnicy składali np. weksle w kasie pancernej...
Podobno miał pan zostać historykiem?
Tak, ale rodzice mi odradzali. Poszedłem więc na prawo, a po dwóch latach podjąłem równoległe studia w Instytucie Historycznym UW, które wspominam jako wielką intelektualną przygodę. Pewnie się pani ubawi, ale wymyśliłem sobie wtedy, że zostanę adwokatem, a jednocześnie będę pracował jako historyk... Okazało się to niemożliwe.
Czy historia przydała się panu kiedykolwiek w pracy prawnika?
Tak, bo historia uczy tego, aby krytycznie analizować źródła. Nie wystarczy czytać ze zrozumieniem. Trzeba się zastanowić, dlaczego ktoś tak, a nie inaczej uważa.
Skoro jesteśmy przy historii, to przegrał pan ostatnio głośny proces, dotyczący... faszyzmu. Bronił pan fundacji Zielone Światło, która w logo Allegro wpisała znak SS. Sąd uznał, że zostały naruszone dobra osobiste portalu.
Ta precedensowa sprawa jest dopiero po I instancji. Jestem przekonany, że trafi do Sądu Najwyższego, a może i Strasburga. Rzecz w tym, że fundacja chciała zwrócić uwagę na handel współczesnymi gadżetami faszystowskimi. Wiele organizacji zwracało się do Allegro o usunięcie takich przedmiotów z aukcji, ale portal nie reagował należycie. Ten proces, mam nadzieję, da odpowiedź na pytanie, jak daleko może się posunąć przyzwoity człowiek, aby przeciwstawić się takim praktykom.
Pan się posunął do obrony pro bono.
Tak, i bardzo się w nią zaangażowałem. Daniel Olbrychski w Zachęcie pociął wizerunki aktorów w nazistowskich mundurach, mój klient przerobił logo Allegro. Mamy art. 5 kodeksu cywilnego [dotyczy tzw. nadużycia prawa – przyp. EU] – jeśli w takiej sprawie nie miałby zastosowania, to w jakiej ma mieć? Mam nadzieję, że sąd apelacyjny odpowie na to pytanie.
Jak się teraz mają relacje sąd – pełnomocnicy?
Niestety, bardzo się w ostatnich latach zmieniły. Brakuje mi poczucia wspólnego wymierzania sprawiedliwości. Kiedyś sąd i pełnomocnicy działali razem, teraz sąd się od nich odgradza. Jest biuro obsługi interesanta, a za nim... mur. Nie ma możliwości rozmowy z sędzią czy przewodniczącym wydziału, a to jest czasami naprawdę potrzebne.
Niedawno prowadziłem sprawę, w której uzgodniliśmy tekst długiej ugody, który należało wpisać do protokołu na najbliższej rozprawie. Stwierdziłem, że warto go skopiować z pendrive'a, zamiast przepisywać z wydruku. Pół dnia zabrało dotarcie z tą informacją do asystentki sędziego. A wcześniejsze powiadomienie sędziego o ugodzie okazało się niemożliwe. Po prostu sądowe relacje się odpersonalizowały.
Z czego to wynika?
Chyba ze strachu. Pracownicy sądów boją się kontaktu z pełnomocnikami. I nawet im się nie dziwię. Kiedyś w Warszawie było najwyżej kilkuset prawników sądowych, więc większość kojarzyli. Teraz już nie.
A jak się panu podobają nowinki technologiczne, takie jak np. nagrywanie rozpraw?
Nagrywanie spowodowało, że pełnomocnicy zaczęli uważniej dobierać słowa. Ale czy to aby na pewno ułatwienie? Wcześniej sędzia miał wszystko, co istotne, w protokole. A teraz będzie oglądał z każdej rozprawy film? Raczej nie. Sami, gdy dostajemy płytę CD z rozprawy, to zlecamy jej przepisanie. Bo wygodniej czytać, niż słuchać. Sędziowie będą pewnie robić to samo.
Inna nowinka, która ma rzekomo przyspieszyć postępowanie, to zapowiadana likwidacja opłat znakami sądowymi. Teraz przyklejam znaczki, urzędniczka w sądzie kasuje je, potem przybija pieczątkę – i od ręki opłacone. Wpłata na konto trwa dłużej! Trzeba zrobić przelew, podać w nim numer sprawy. A jeśli nie jest jeszcze nadany, dokładnie opisać strony. Potem sąd musi czekać, aż księgowość potwierdzi, że opłata wpłynęła. Pod hasłem usprawnienia kryje się likwidacja dobrze działającego rozwiązania.
Jaka sprawa była dla pana najtrudniejsza?
Karna, prezesa dużej firmy. Oskarżono go, że oszukał kontrahenta, obiecując coś, co nie zostało później dotrzymane. Został uniewinniony, a chodziło o wymuszenie na jego firmie ustępstw natury biznesowej.
Takie wymuszenia są częste?
Niestety, prawo karne jest coraz częściej instrumentalnie wykorzystywane w sporach gospodarczych. Chodzi o to, aby ludzi uwikłać w procesy karne, osłabić przeciwnika, by był łatwiejszy w negocjacjach gospodarczych. I prokuratura daje się na to nabrać!
Wróćmy do pana specjalizacji– czyli własności intelektualnej i przemysłowej. Co pan sądzi o protestach w sprawie ACTA?
Jestem zadowolony, że to się tak skończyło. Dużym koncernom nie może być zbyt łatwo, jeśli chodzi o ochronę praw wyłącznych. Bo wtedy nie szanują konsumentów i mniejszych graczy, no i trudu swoich pełnomocników.
Czy ta ochrona nie zaczyna być zbyt szeroka?
To normalny trend, bo zarabia się już nie tylko np. na filmach, ale na wszystkim, co w związku z nimi uda się sprzedać, np. gadżetach. Dlatego ochrona zaczyna obejmować m.in. postaci z popularnych filmów. Po „Władcy Pierścieni" objęto nią nawet runy, specjalne znaki użyte w filmie. Inny przykład to stroje czy miotły z „Harry'ego Pottera"! Zastrzegany jest też kolor, udało się to np. producentowi czekolad Milka. W Europie można nawet zastrzec zapach, np. świeżo ściętej trawy...