[srodtytul]Rzucona legitymacja[/srodtytul]
Krzysztofa Olewnika uprowadzono, by złamać jego ojca. To najbardziej prawdopodobny motyw – wskazuje na to bezprecedensowo długi okres jego przetrzymywania. Od początku Włodzimierz Olewnik podejrzewał, że w porwaniu syna nie chodziło o okup. W swych kalkulacjach zleceniodawcy porwania nie wzięli jednak pod uwagę charakteru Włodzimierza Olewnika – można sprawić, by cierpiał, ale to nie znaczy, że będzie działał zgodnie z oczekiwaniami.
– Mój klient jest pamiętliwy. Nie powiedziałbym, że mściwy, bo pan Włodzimierz jest człowiekiem wierzącym i poważnie traktuje zasady religijne. Ale chce, by za bestialskie zamordowanie jego syna winnych spotkała sprawiedliwa odpłata – mówi mecenas Ireneusz Wilk, jeden z dwóch pełnomocników rodziny Olewników.
Kiedy rozmawiam z Włodzimierzem Olewnikiem, uderza mnie, jak wiele jest w nim powściąganego gniewu.
– Cały czas trenuję, by nie wybuchnąć i nie stracić opanowania – przyznaje Olewnik.
Jego gniew obejmuje wszystkich, którzy przyczynili się do tego, że jego syn cierpiał i zginął. Policjantów i prokuratorów, którzy zawinili nieudolnością lub złą wolą, gmatwając śledztwo. Znajomych i fałszywych przyjaciół, którzy – jest tego pewny – pomogli w zorganizowaniu porwania. Bandytów, którzy uprowadzili i zabili syna. I wreszcie – enigmatycznego zleceniodawcę porwania. A także całe SLD, którego politycy, jak twierdzi, co najmniej osłaniali winnych porwania.
W 1976 roku Włodzimierz Olewnik rzucił legitymację partyjną. Bynajmniej nie z powodów ideologicznych, po prostu uznał, że nikt nie będzie mu dyktować, jak się ma zachowywać. Do partii wstąpił jak wielu innych – dlatego, że na pewnych stanowiskach przynależność do PZPR była co najmniej pożądana.
– Zarzucono mi, że chodzę do kościoła. Bo ja rzeczywiście w niedzielę rano brałem dwie córeczki za rączkę i szedłem na mszę. Potem miałem problemy, bo ująłem się za niesłusznie źle potraktowanym człowiekiem. A kiedy powiedziano mi, że nie mogę pracować w POM i równocześnie produkować pustaków, wystąpiłem z partii i poszedłem na swoje – mówi Olewnik.
Także nie powody ideologiczne, lecz osobiste doświadczenie życiowe sprawia, że Włodzimierz Olewnik czuje awersję do SLD.
– Myślę teraz, że przy Okrągłym Stole zdecydowano, że jedni wezmą władzę, a drugim zostaną pieniądze. Tylko że te pieniądze trzeba było nie tylko zdobywać, ale i rozprowadzać. Wielu przedsiębiorców zgodziło się spełniać rolę słupów, patrzę na niektórych i wiem, że tak jest. Ja się nie zgodziłem i dlatego mnie to wszystko spotkało – przedstawia swoją teorię.
[srodtytul]Sami Judasze[/srodtytul]
Powściąganie emocji i panowanie nad gniewem to niejedyna lekcja, jaką odebrała w ostatnich latach rodzina Olewników.
Nauczyli się również, że nikomu nie mogą wierzyć.
– Widzę, że Olewnik czasem się wręcz męczy i chciałby przełamać nieufność. Ale jest zbyt silna, nie do pokonania. Trudno mu się dziwić – mówi jeden z jego znajomych.
Do uprowadzenia Krzysztofa Olewnikowie prowadzili dom otwarty. Przewijało się przez niego wiele osób.
– Tu, przy tym stole, przy którym teraz siedzimy, jeszcze w czasach szkolnych jadł obiady Jacek K., najbliższy przyjaciel syna – opowiada pani Ewa. Chłopcy byli nierozłączni. Rodzice Krzysztofa stawiali mu Jacka za wzór – zawsze schludny, służył do mszy jako ministrant. Kiedy dorośli, zostali wspólnikami w firmie Krupstal.
Dzisiaj Olewnikowie wierzą, że Jacek K. odegrał co najmniej dwuznaczną rolę w czasie porwania Krzysztofa. Zastanowił ich już na początku pewien fakt: kiedy Jacek K. zaalarmowany przez rodziców Krzysztofa, którzy denerwowali się, że syn nie odbiera telefonu, zjawił się w jego domu, stanął na progu. Nie chciał iść dalej, tłumacząc, że „nie chce zatrzeć śladów”, choć nikomu innemu nie przychodziło jeszcze do głowy, że doszło do przestępstwa.
Dwuznaczną rolę odegrał też Wojciech Kęsicki, przyjaciel domu i policjant, którego rodzice Krzysztofa prosili, by czuwał nad ich synem. Miał dyskretnie sprawdzać, czy Krzysztof nie wdaje się w złe towarzystwo, czy nie pojawiają się w pobliżu niego osoby, które mogą mieć złe intencje.
Olewnikowie uważają też, że nieczystą grę prowadził lokalny polityk SLD Grzegorz Korytowski, który zaoferował im pomoc w negocjacjach.
– To było bardzo trudne. W pewnym momencie wiedziałem już, że nie mogę im wierzyć, ale musiałem udawać, że im ufam – mówi Olewnik. – A wokół nas byli sami judasze.
W wypadkach porwań regułą jest, że zamieszana jest w nie osoba z najbliższego otoczenia. W wypadku Olewnika jest bardziej drastycznie – osób takich mogło być wiele, każda precyzyjnie odgrywała swoją rolę.
Włodzimierz Olewnik uważa, że zleceniodawca porwania mógł nawet nie do końca powiedzieć im, jaki będzie scenariusz wydarzeń. Pociągnął tylko za sznurki, a oni posłusznie robili, co im każe.
– Wydał im pewne polecenia i powiedział, że młodego Olewnika przetrzyma się, aż ojciec zmięknie – mówi.
Teraz członkowie rodziny wierzą tylko sobie. Nie wierzą znajomym, ludziom, którzy obiecują im pomoc, ani polskiemu państwu. Zwarli szeregi i precyzyjnie podzielili role. Ojciec i Danuta walczą na forum publicznym, mąż Danuty i starsza siostra Anna dbają, by interesy nie ucierpiały i nie zabrakło pieniędzy.
[srodtytul]Dom nie na sprzedaż[/srodtytul]
Rodzina Olewników to ludzie pragmatyczni. Działają według jasnych i ściśle określonych reguł i dotyczy to wszystkiego.
– Wszyscy wiedzą, w zakładzie „Olewnik” są zasady. Jeśli masz ochotę coś zjeść – kiełbaskę, baleron czy szynkę – to proszę bardzo. Pokrojone leżą na talerzykach w stołówce. Żeby ludzie nie wyszarpali kawałka z opakowania, a reszty nie rzucili do kosza – mówi Ewa Olewnik. – Ale jeśli kogoś złapie się na bramce, jak wynosi wędliny, to już koniec. Nie pomoże płacz, że ma dzieci na studiach czy kredyty. Wylatuje.
Jednak ich praktyczny i uporządkowany świat załamuje się, gdy chodzi o tragedię syna.
Dom, którym przez rok cieszył się Krzysztof Olewnik, został niedawno odświeżony. Podobno po raz kolejny Olewnikowie odrzucili propozycję jego sprzedaży. Nie śmiem pytać dlaczego – czy ma być to sanktuarium poświęcone pamięci syna? Być może dopóki w domu jest wszystko tak, jak było, mogą czuć jego obecność, myśleć, że nie została po nim tylko granitowa płyta na płockim cmentarzu. A być może tli się w nich jeszcze nadzieja, że Krzysztof Olewnik żyje.