Z okładki „De Telegraaf” ryczy lew. „Finał! Pomarańczowi czują złoto”. Na zdjęciu poniżej jest Arjen Robben, strzelający głową decydującą bramkę półfinału. Ale bohaterem gazet jest kto inny. „Wes we can!” – cieszy się “Metro”.
Wesley Sneijder wygrał w RPA już cztery bębenki i jak mówi, planuje koncert. Jeśli po finale dostanie piąty, też się nie pogniewa. Przyda się na wesele, sześć dni po finale, w Toskanii. – A potem na długo ode mnie odpoczniecie – mówi. Jak chce, to potrafi mieć dystans do siebie, choć to największy egoista w holenderskim futbolu, najmniej lubiany w drużynie. Ulicznik z Utrechtu, jęczący Wes, utrapienie kolejnych trenerów Ajaksu, świeżo nawrócony na katolicyzm przez swoją przyszłą żonę Yolanthe Cabau van Kasbergen. O niej niektórzy piszą, że miała większy wpływ na drużynę niż Bert van Marwijk.
Z jednym z niewielu przyjaciół z reprezentacji, Robbenem (jego akurat komentatorzy krytykują za to, że w końcówce półfinału próbował wszystko robić sam), Sneijder wprowadził Holandię do finału, a w niedzielę może się koronować na piłkarza 2010 roku. Był wybierany najlepszym w czterech z sześciu meczów, za to dostawał bębenki. Ma pięć goli, dogonił przed wczorajszym drugim półfinałem Davida Villę. Za jego sprawą KLM właśnie podstawia dodatkowe samoloty do Johannesburga, a kibice biją się o bilety. Madryccy dziennikarze już wiedzą, że to on miał rację, gdy mówił rok temu: - Mogliśmy być z Rafaelem van der Vaartem waszym Xavim i Iniestą, ale nie chcieliście.
[srodtytul]Pokolenie ziemniaków[/srodtytul]
Van der Vaart został w madryckiej szatni, Sneijdera odesłano, bo Florentino Perez uznał, że za dużo ma Holendrów i rozbijają drużynę. Wesley przeszedł do Interu, trafił w ręce Jose Mourinho, może pierwszego trenera w karierze, którego naprawdę szanuje. Od tego czasu, jak pisze „Algemeen Dagblad”, każdą kopniętą piłkę zamienia w złoto. Inter z nim w składzie nie przegrywa.