Pewien wspominek odbija mi się tu czkawką:
Roku 1994 moi edytorzy i dystrybutorzy zaoceaniczni spełnili żądanie Polonii kanadyjskiej i ściągnęli mnie (siłą) do Kanady. Na lotnisku pompa jak z telewizji: czerwony dywan, orkiestra dęta, stroje ludowe, delegacje regionalne, transparenty, przemówienia – zgłupiałem. Ku mojemu zdumieniu sekundował tej inicjatywie rodzimy korpus dyplomatyczny, więc pierwszego dnia podpisywałem książki jako gość konsulatu w Toronto. Gdy rano limuzyna wiozła mnie z hotelu do konsulatu, zobaczyłem kolejkę wijącą się przez kilka ulic – zgłupiałem ponownie. Trzeci raz zgłupiałem nazajutrz, gdy urządzono koncert operowy na moją cześć, a czwarty raz tego samego dnia – gdy zmieniono mi nazwisko. Owego dnia wieczorem miało się odbyć moje spotkanie z Polonią, i dla tego celu przygotowano salę mieszczącą kilkaset osób, lecz blisko południa okazało się, iż chętnych są tysiące, błyskawicznie więc wynajęto gigantyczną halę Convention Center mieszczącą kilka tysięcy osób (a i tak nie wszyscy się zmieścili, chociaż gęsto obsiedzone były nawet wszystkie schody). Fetę rozpoczynało bombastyczne „announcement". Polonijny dygnitarz wszedł na kilkumikrofonową mównicę i wygłosił z emfazą:
-Drodzy Państwo, przybył do nas z ojczyzny nasz... [tu padło kilka apologetyzujących mnie przymiotników]... pisarz Waldemar Pawlak!