Od 1 lipca ruszyła refundacja zabiegów in vitro. Zdaniem rządu jest to element polityki prorodzinnej.
To jakieś nieporozumienie. Polityka prorodzinna ma sprzyjać temu, by ludzie chcieli mieć dzieci, a z tym mamy największy problem. Wydaje się, że ten niewielki odsetek osób, które uzyskają dziecko w procedurze in vitro, nie wpłynie na demografię w istotny sposób. Nie wskazuje na to zresztą doświadczenie żadnego innego kraju, mimo że dzieci poczętych tą metodą jest już na świecie niemało. Spójrzmy na większość państw zachodnich, które mają takie same problemy z dzietnością i starzeniem się społeczeństwa. Dostęp do in vitro nie zaważył ani trochę na ich demografii.
Nie popiera pan tego programu?
Nie. Moim zdaniem państwo nie powinno finansować z publicznych pieniędzy rzeczy, wobec których liczni obywatele wyrażają sprzeciw natury etycznej. Dla wielu osób nie do zaakceptowania jest udział w finansowaniu sztucznego zapłodnienia, a przecież pieniądze te pochodzą z obowiązkowych danin publicznych. O ile nikt nie wyraża wątpliwości co do tego, by finansować budowę dróg, wałów przeciwpowodziowych czy policję, o tyle tu kontrowersje są bardzo ostre. Są zwolennicy tego problemu, którzy nie widzą problemu, ale też zagorzali przeciwnicy. W tej sytuacji powinien znaleźć się inny sposób finansowania in vitro, niepochodzący przynajmniej z pieniędzy tych, którzy mają prawo wyrazić swój sprzeciw.
Co w in vitro budzi pański sprzeciw?