Wiadomo, że budzą największe emocje ludzi, bo dotyczą tego, co dla nich najważniejsze. A najważniejsze – mimo codziennych problemów, strachu przed utratą pracy, przed wielkim światowym kryzysem – jest wciąż świat wiary i wartości. Do tych najważniejszych kwestii należy na przykład ustawa aborcyjna – określana jako kompromisowa, choć każda ze stron gorącego sporu, który rozgorzał przed 20 laty i trwa do dziś,  uważa jej kształt za swoją porażkę. Podobną sprawą jest nauczanie religii w szkołach oraz prawa homoseksualistów. A przykład najświeższy to zapłodnienie metodą in vitro.

Dla części Polaków to kwestia neutralna, a jeśli widzą w niej jakiś problem, to najwyżej na poziomie technologii medycznej. Wielu innym jednak chodzi o to, co dzieje się z powstałymi przy stosowaniu tej metody zarodkami – a więc o ochronę ludzkiego życia. A jeśli tak, to w tle są przynajmniej argumenty etyczne, a zazwyczaj także religijne.

Czy był świadom tego Donald Tusk, kiedy podjął decyzję, aby bez zmian w konstytucji, ba, nawet bez oddzielnej ustawy, podjąć decyzję o realizacji rządowego programu in vitro? Trudno uznać, że premier nie zdawał sobie sprawy – debata na ten temat toczyła się już wcześniej, poważne wątpliwości ze strony Kościoła katolickiego były znane, napięcie społeczne także już narastało.

Mimo to w lipcu program ma ruszyć. Trudno zrozumieć, dlaczego szybkie uruchomienie in vitro to dla rządu tak paląca sprawa, że nie można poczekać, popracować w Sejmie nad ustawą odpowiadającą większości, a może nawet nad zmianami w konstytucji,  które rozproszyłyby prawne wątpliwości w tak drażliwej sprawie. Można się obawiać, że – jak bywa często w polityce – nie chodzi o najlepsze rozwiązanie, ale o to, kto postawi na swoim.

Być może forsując program in vitro, Tusk chce pokazać, że jest twardym politykiem, że potrafi podjąć decyzję wbrew Kościołowi (przypomnijmy jego deklarację: „nie będziemy klękać przed księdzem"), może chce udowodnić, że wciąż dzierży pełną władzę w Platformie i bezkarnie może robić na złość swoim partyjnym kolegom z frakcji konserwatywnej. Oby były to podejrzenia niesłuszne, oby premier miał inne, rzeczywiście ważne powody, aby upierać się przy swoim pomyśle. Bo jeśli jest inaczej, oznacza to, iż szef rządu beztrosko igra z wrażliwością bardzo wielu obywateli kraju, którym rządzi.