Po ćwierćfinale z Brazylią wyszedł z szatni z zabandażowanym łokciem i od razu pojechał do szpitala. Holandia wstrzymała oddech, bo Robin van Persie odgrywa zbyt ważną rolę w drużynie, by nie przejmować się jego zdrowiem. Prześwietlenie nie wykazało poważnej kontuzji, piłkarz Arsenalu zagra w jutrzejszym meczu z Urugwajem.
To, że van Persie w ogóle jest w kadrze, i to, kim jest dla reprezentacji, według Holendrów świadczy o dwóch rzeczach – wielkości Berta van Marwijka i przemianie, jaka zaszła w piłkarzu. Teraz mówi się o nim jako o jednym z ulubionych zawodników trenera. Sześć lat temu, gdy van Persie odchodził z Feyenoordu do Arsenalu, na pierwszej konferencji powiedział, że w Rotterdamie traktowali go jak psa. Drużynę prowadził wtedy van Marwijk.
Rodzice artyści malarze, najgorsza dzielnica portowego miasta, grono znajomych – tylko łobuziaki. Ze szkoły wyrzucono go trzy razy, chodził ogolony na zero i bił się z imigrantami z innych osiedli. Karierę próbował robić w Excelsiorze, ale tam trener wytrzymał z nim tylko kilka tygodni.
Feyenoord dał mu szansę, duże pieniądze, debiut w wieku 17 lat i nie potrafił pomóc utrzymać nóg na ziemi. Najdroższe samochody, nocne kluby, zmieniające się partnerki. Van Persie dostał jeszcze nagrodę dla najlepszego holenderskiego piłkarza młodego pokolenia, a później zaczął tonąć.
Van Marwijk przesunął go do zespołu rezerw, piłkarz w szatni tak zadzierał nosa, że przestali odzywać się do niego koledzy. Gdy w trakcie meczu drugiej drużyny z rezerwami Ajaksu na boisko wtargnęli chuligani z Amsterdamu, dostało się głównie jemu. Nie rozpaczał. – Przynajmniej oni wiedzą, jak kocham Feyenoord – powiedział. Van Marwijk wystawił go na listę transferową – klub chciał za niego pięć milionów funtów, dostał połowę. Pomocną rękę do van Persiego wyciągnął Arsene Wenger. Arsenal miał być jego miejscem na ziemi – w tym klubie grał kiedyś ulubiony piłkarz Robina Dennis Bergkamp.