Przez długi czas był pan przewodniczącym Rady Naukowej Fundacji. Proszę zdradzić, jak to wygląda od środka. Czy względy, nazwijmy to, komercyjne nie grają rzeczywiście żadnej roli?
To są granty, które przyznaje ciało niezależne od właściciela. Nie było śladu ingerencji, nawet niewinnej sugestii dotyczącej decyzji Rady Naukowej. To są autonomiczne decyzje podejmowane na podstawie opinii recenzentów. Do pewnego stopnia właściciel ma możliwość wpływania na prace, decydując o temacie konkursu. Na przykład Polpharma postanowiła wejść w biotechnologię i zaczęła zbierać takie projekty. Myślę, że bardziej w sensie poznania możliwości środowiska, niż licząc na to, że jakiś pomysł da się przerobić w komercyjny sukces.
A jak to wygląda na Zachodzie? Tam też działają takie fundacje?
Ależ oczywiście. Są fundacje, które zbierają pieniądze od sponsorów i finansują badania. Zwykle są to fundacje mocno ukierunkowane, na przykład Juvenile Diabetes Fund, której wydatki na badania dorównują wydatkom instytucji państwowych. Takich fundacji jest bardzo wiele i nie mają żadnego aspektu komercyjnego. W Polsce jednak żadna firma nie działa w tej skali co fundacja Polpharmy.
Fundacja pomaga też młodym naukowcom. Myśli pan, że dzięki takim programom uda się ich zatrzymać w kraju?
Ludzie, którzy otrzymają te nagrody, pewnie zostaną, przynajmniej na krótko. Ale to jest złe spojrzenie. To nie jest tak, że nauka w Polsce będzie świetnie funkcjonowała, jak się ich przywiąże do stołka w laboratorium. Powinni wyjeżdżać, kontaktować się, ten ruch powinien być w obie strony. Jak to zrobić? Odpowiedź jest prosta. Pieniędzmi. Ludzie idą do nauki po to, aby realizować swoje pasje, ale chcą też żyć na przyzwoitym poziomie.